To były jedne z najdziwniejszych zawodów w sezonie, mocno się pani zdziwiła, gdy się okazało, że jednak awans do półfinału uciekł o centymetry?
Justyna Kowalczyk: Byłam przekonana, że awansowałam, już nawet zaczęłam się cieszyć. Ale widać za wcześnie spojrzałam, gdzie jest moja stopa, a gdzie stopa Katrin Zeller. Zrobiłam wszystko tak, jak planowałam, aż do finiszu. Wysunęłam nogę i z jakiejś przyczyny cofnęłam ją tuż przed finiszową linią. Widocznie straciłam równowagę, ale nie jestem tego pewna, choć już oglądałam powtórkę. Zabrakło szczęścia, ale nawet gdybym przeszła dalej, to już niewiele bym zdziałała.
Ale ta ćwierćfinałowa porażka smakuje jak zwycięstwo, bo Marit Bjoergen była za panią i straciła kilka punktów przewagi w Pucharze Świata.
Byłam przekonana, że w tym biegu stracę dużo, obawiałam się słabego wyniku. Takiego jak w eliminacjach: że będę w trzeciej dziesiątce, dostanę jakieś pięć punktów, a Marit będzie walczyć o zwycięstwo. To by było logiczne w takich warunkach. Na trasie był sam lód, klepisko. Mężczyźni biegnący eliminacje po nas jeszcze ją wyślizgali. Marit nisko siedzi na nartach, ma świetną koordynację i dobrze się czuje na lodzie. Widocznie taktycznie źle to rozegrała, może ktoś jej zajechał drogę. Momentami walka była bark w bark, cieszę się, że się nie dałam. Widać się uczę.
To, że podczas waszego ćwierćfinału zerwał się mocny wiatr, miało jakieś znaczenie?