Politycy pochodzący z demokratycznego wyboru – prezydent Tunezji Moncef Marzuki i przewodniczący tamtejszego parlamentu Mustafa Ben Dżafar – odwiedzili w poniedziałek Sidi Bu Zajd. Tam 17 grudnia 2010 podpalił się Mohamed Buazizi, później męczennik rewolucji. Trudnił się pokątnym handlem. Sprzedawał warzywa i banany z małego wózka na dwóch kołach. Miał 26 lat i mało przydatne wykształcenie. Nie miał perspektyw na godne życie, zwłaszcza że prześladowały go skorumpowane władze lokalne.
Nie zniósł upokorzenia i dokonał samospalenia. Nieoczekiwanie utożsamiły się z nim tysiące młodych Tunezyjczyków bez perspektyw. Stał się symbolem walki o godność, wolność, poprawę warunków życia. Manifestacje z jego nazwiskiem na sztandarach rozlały się po całej Tunezji. Na początku stycznia 2011, gdy Mohamed Buazizi umierał od poparzeń, bunt ogarnął wiele miast. 14 stycznia dyktator Zin el Abidin Ben Ali uciekł z Tunezji. A rewolucja rozlewała się po innych krajach arabskich, obalając dyktatorów (także w Egipcie, Libii i Jemenie), rozbudzając nadzieje, w końcu doprowadzając do wyłonienia się nowej władzy – zazwyczaj islamistów.
Obrzucenie kamieniami prezydenta i przewodniczącego parlamentu wyraźnie pokazuje, że do zaspokojenia rozbudzonych rewolucją nadziei Tunezyjczyków jeszcze daleko. Zwłaszcza na prowincji niewiele się zmieniło. Bezrobocie w Tunezji jest wysokie, wynosi 18 proc., i najbardziej dotyka tych, co rozpoczęli bunt przeciwko poprzedniej władzy – młodych i wykształconych. Rating Tunezji według Fitcha spadł właśnie do poziomu śmieciowego. W tym roku Tunezja zanotuje wzrost gospodarczy (prawdopodobnie o 2,7 proc.), ale wciąż nie uzyska poziomu sprzed rewolucji i kryzysu światowego.
Na problemy gospodarcze nakłada się walka polityczna. Przyszłość ustrojowa wykuwa się w walce między najsilniejszą partią umiarkowanych islamistów Nahdą a – z jednej strony liberałami i z drugiej radykalnymi islamistami – salafitami.
Salafici próbują zdobyć władzę na prowincji, w tym w Sidi Bu Zajd, organizują protesty, dopuszczają się przemocy, zakazują sprzedaży alkoholu. Prezydent Marzuki i szef parlamentu Ben Dżafar pochodzą z ugrupowań liberalnych, świeckich – stąd agresja kilkutysięcznego tłumu podburzanego zapewne przez radykałów.