Choć od oświecenia minęły już dwa stulecia, w myśleniu wielu przedstawicieli liberalnej lewicy wciąż pokutuje przekonanie o tym, że systemy oparte na racjonalizmie lepiej sprawdzają się w politycznej praktyce niż te, które wywodzą wartości z religii. Doskonałym tego przykładem jest Jakub Bierzyński, który by udowodnić, że religia wcale nie jest do niczego potrzebna, a szczególnie do wpajania obywatelom moralności, wylicza, że zabójstw i rozwodów w społeczeństwach religijnych jest tyle samo co w tych zlaicyzowanych. Powołując się na dane statystyczne, stwierdza też, że w krajach bardziej religijnych jakość życia jest niższa niż w tych ateistycznych – zupełnie jakby dało się zamożność społeczeństw sprowadzić wyłącznie do jednego czynnika, zapominając o determinantach historycznych, społecznych czy ekonomicznych. I tak dochodzi do prostego wniosku, że trzeba przypomnieć, że oświecenie właśnie w opozycji do religii zbudowało dzisiejszą liberalną demokrację.
To co najmniej podwójne nieporozumienie. Po pierwsze filozofowie oświecenia popełnili jeden kolosalny błąd. Żyjąc w świecie, w którym wszystkie najważniejsze wartości – takie jak przekonanie o godności osoby ludzkiej, równości ludzi itp. – pochodziły z chrześcijaństwa, oni uznali, że skoro już mamy te wartości, trzeba odrzucić chrześcijaństwo. Uznawali te pojęcia za coś zupełnie oczywistego, racjonalnego, ale nie zdawali sobie sprawy, że są one tworem zachodniej myśli opartej właśnie na chrześcijaństwie.
Dziś wiemy, że te oświeceniowe wartości wyzute z chrześcijaństwa przestają być oczywiste. Przyjęcie koncepcji praw jednostki, równości itp. jest konsekwencją przyjętych założeń. Jeśli odrzucimy wszelkie założenia – jak chcieli tego oświeceniowcy – podcinamy gałąź, na której sami siedzimy. To problem już wielokrotnie opisany w historii filozofii politycznej – oświeceniowi liberałowie oparli swoje koncepcje na pewnym – jak im się wydawało – oczywistym systemie wartości, który pochodził z chrześcijaństwa. Jednak samo chrześcijaństwo odrzucili. Liberalizm, jako system, który chce się nieustannie rozszerzać na kolejne obszary, w pewnym momencie zaczyna podważać zasady, na których jest sam ufundowany. Tego przez dziesięciolecia dotyczyła krytyka, jaką konserwatyści poddawali teorie liberalne.
Ale to nie koniec. Z tego paradoksu chciał uciec najwybitniejszy chyba liberalny myśliciel XX w. John Rawls, który przekonywał, że trzeba tak zbudować liberalizm, nazwany przez niego teorią sprawiedliwości, by mieściły się w nim wszystkie poglądy, by żaden system wartości nie był preferowany, a regułą uzgadniania różnych stanowisk miał być racjonalizm. Najciekawszy krytyk Rawlsa – Alisdair MacIntyre dowiódł jednak w klasycznej już książce „Czyja sprawiedliwość? Jaka racjonalność?", że zarówno pojęcie sprawiedliwości, jak i teoria racjonalności nie są przezroczyste moralnie. Liberał Rawls, mówiąc w pewnym skrócie, przemycił swój własny światopogląd jako podstawę koncepcji liberalizmu, przekonując równocześnie, że sam liberalizm jest przeźroczysty, nie jest żadnym światopoglądem, lecz pozwala współistnieć osobom o różnych światopoglądach.
I to właśnie ten drugi problem liberalizmu. Obok problemu polegającego na tym, że sam podważa wartości, na których się sam opiera, przekonuje, że nie opiera się na żadnych wartościach i nie preferuje żadnego światopoglądu. Sęk w tym, że nie może istnieć państwo, które nie promuje żadnych zasad etycznych. Odzwierciedleniem przecież przyjętej aksjologii jest chociażby kodeks karny. Przekonanie o tym, że nie należy kraść, zabijać, oszukiwać, a należy płacić podatki, dotrzymywać umów czy oddać na wojnie życie za ojczyznę, to nie są neutralne postulaty, lecz twarde wartości.