Ukraińskie siły rządowe odniosły wczoraj kolejne sukcesy na „wschodnim froncie". Opanowały kilka miast położonych w pobliżu miejsca katastrofy malezyjskiego samolotu, które wciąż znajduje się pod kontrolą separatystów. Z powodu toczących się walk na miejsce tragedii od trzech dni nie mogą dotrzeć holenderscy i australijscy policjanci i eksperci, którzy w ramach międzynarodowej komisji mają zbadać teren, gdzie 17 lipca został zestrzelony MH-17 z 298 pasażerami na pokładzie.
Zacieranie śladów
Mimo ogłoszonego przez obie strony zawieszenia broni w okolicach miejsca katastrofy wciąż toczą się ostre walki. Siły ukraińskie weszły do Szachtarska, a także do Torezu, w pobliżu którego spadł malezyjski samolot. W Kijowie twierdzą, że to właśnie separatyści nie przestrzegają zawieszenia broni, by uniemożliwić międzynarodowej komisji przeprowadzenie niezależnego śledztwa.
– Terroryści wiedzą, że za chwilę stracą kontrolę nad tym terenem, i muszą za wszelką cenę pozbyć się dowodów wskazujących na ich bezpośredni udział w tej zbrodni – mówi „Rz" kpt. Aleksej Arestowycz, ukraiński ekspert wojskowy. – W tym celu kilka dni temu bojówkarze podpalili trawę wokół wraku – twierdzi.
Grupa zagranicznych policjantów i ekspertów miała trafić na miejsce katastrofy boeinga jeszcze w niedzielę. Mają oni przeprowadzić oględziny tego obszaru, jednak przez najbliższe dni zapewne nie rozpoczną tej pracy i zostaną pod opieką separatystów w Doniecku.
Wbrew oczekiwaniom na Ukrainę nie zostaną wysłani holenderscy komandosi, którzy zgłosili się do swojego rządu, by pozwolono im zabezpieczyć miejsce śmierci 193 rodaków. Zdaniem holenderskiego premiera Marka Rutte wysłanie wojskowych wiązałoby się z dużym ryzykiem zaangażowania się w trwający na wschodzie Ukrainy konflikt.