Większość prezydentów, którzy męczyli się w drugiej turze, to politycy związani z Platformą Obywatelską albo przez nią popierani. Tak było w Warszawie (Hanna Gronkiewicz-Waltz), Gdańsku (Paweł Adamowicz), Wrocławiu (Rafał Dutkiewicz) czy Białymstoku (Tadeusz Truskolaski). Cała ta czwórka w poprzedniej kadencji wygrała w pierwszej turze, osiągając deklasujące rywali wyniki – od 54 proc. Gronkiewicz-Waltz i Adamowicza, przez 68,5 proc. Truskolaskiego po 72 proc. Dutkiewicza.
Tym razem zostali widowiskowo upokorzeni, musieli stawać do drugiej tury wyborów niczym polityczni nowicjusze. W dodatku – i to kolejna niespodzianka wyborów prezydenckich w dużych miastach – wszyscy naprzeciw siebie mieli kandydatów Prawa i Sprawiedliwości. To zaskoczenie, dlatego że do tej pory kandydaci PiS blado wypadali w dużych miastach, gdzie elektorat ma bardziej liberalne przekonania światopoglądowe i gospodarcze aniżeli Jarosław Kaczyński. Jeszcze cztery lata temu w mateczniku Platformy – Gdańsku – Paweł Adamowicz mógł całkowicie lekceważyć radiomaryjnego posła PiS Andrzeja Jaworskiego, który nie miał szans na drugą turę. Tym razem także z nim wygrał (59 proc.), ale dopiero po dogrywce, prosząc o poparcie na ostatniej prostej samego Donalda Tuska. Ale ponad 40 proc. Jaworskiego w najbardziej platformerskim z platformerskich miast to duży sukces PiS.
Przeciw doświadczonym prezydentom z PO elektorat wielkomiejski poparł w pierwszej turze nawet politycznych nowicjuszy, jak konkurentkę Dutkiewicza, radną PiS Mirosławę Stachowiak-Różecką (przegrała, ale uzyskała aż 47 proc.). A wszak Wrocław to drugie miasto-twierdza Platformy.
Skazywany na pożarcie kandydat PiS na prezydenta Warszawy Jacek Sasin zdobył mocne 43 proc., i to w sytuacji, gdy nie jest szerzej w stolicy znany, bo w warszawskim samorządzie pracował krótko dekadę temu, a dziś nawet nie jest posłem z Warszawy.
Wybory w 2018 r. mogą być wielką wymianą pokoleniową w samorządzie