Korespondencja z Brukseli
Pierwsze 100 dni na stanowisku szefa Rady Europejskiej to dobry moment na ocenę polskiego polityka w nowej roli. Problem polega na tym, że Donald Tusk – któremu owa setka stuknęła we wtorek – na pierwsze miesiące rządzenia w Unii wybrał model polityka niewidocznego i kuluarowego.
Nie można więc sięgać do wywiadów, bo ich nie udzielał. Ani do przemówień, bo ich nie wygłaszał. Ani nawet do konferencji prasowych po dwóch szczytach UE pod jego kierownictwem, bo były bardzo krótkie. W Polsce były premier brylował na konferencjach i publicznych spotkaniach i nawet jego przeciwnicy przyznawali, że jest w tym świetny. W Brukseli z tej potężnej broni nie korzysta: częściowo przez taką, a nie inną definicję stanowiska, ale głównie z własnego wyboru. Z rozmów z otoczeniem Tuska wiadomo, że chciał przez pierwsze miesiące zapoznawać się ze stanowiskiem. Ewidentnie też widać, że nie czuje się komfortowo ze swoim angielskim. – Komunikuje się bez problemu, ale chciałby to robić lepiej, tak jak po polsku. I to go blokuje – mówi nam osoba z jego otoczenia.
Dziennikarze nie dostrzegają więc Tuska, niezadowoleni są też eurodeputowani, z którymi ani przewodniczący, ani jego współpracownicy się nie spotykają. Tusk ma co prawda niezłe relacje z Martinem Schulzem, przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ale to tak, jakby utrzymywać kontakt tylko z marszałkiem Sejmu. W PE – jak w każdym parlamencie – liczą się szefowie grup politycznych.
Tusk mógł nie zrozumieć znaczenia PE, bo w Polsce – inaczej niż w Brukseli – większość parlamentarna stanowi przybudówkę rządzącej koalicji i premier rządu nigdy tam o głosy nie zabiega. Słychać też opinie, że Tusk był zawiedziony debatami ze swoim udziałem w europarlamencie po unijnym szczycie, gdy na sali było zaledwie kilkunastu deputowanych.
Pretensje do Tuska mają też dyplomaci państw członkowskich oraz liczne gremia oczekujące wystąpień czy spotkań. Przewodniczący Rady takie propozycje odrzuca. Sytuację mógłby uratować gabinet Tuska, ale tam też wielkiej ochoty do utrzymywania kontaktów ze światem zewnętrznym nie widać. Piotr Serafin, szef gabinetu, nigdy nie był dyplomatą.
Wszystko to tym bardziej budzi frustrację w Brukseli, że zupełnie inaczej było za czasów Hermana Van Rompuya: często podróżował, dużo przemawiał, spotykał się z ambasadorami, a jego gabinet dbał o utrzymywanie sieci innych kontaktów. Tusk, były szef rządu dużego kraju, nie jest przyzwyczajony do takiego zabiegania o sympatię. W Polsce Kancelaria Premiera to jak król i jego dwór. Van Rompuy był premierem małego kraju zaledwie przez rok i do tego szlify zdobywał w polityce belgijskiej, gdzie kluczem do sukcesu są długie negocjacje z każdym uczestnikiem życia politycznego.