Nowy wróg, który odpalił ostatnio kilka rakiet w kierunku Izraela, jest radykalniejszy niż Hamas, który władze izraelskie uważają za organizację terrorystyczną i odcinają się od wszelkich z nim kontaktów.
Ale to Hamas sprawuje rządy w Strefie Gazy i od czasu podpisania rozejmu z Izraelem kończącego siedmiotygodniową wojnę, do której doszło w lecie zeszłego roku, stara się nie dopuścić do następnej. Izrael wszcząłby ją zapewne wtedy, gdyby w jego kierunku znowu masowo poleciały rakiety wystrzeliwane przez Palestyńczyków. A nawet najradykalniejsi politycy palestyńscy mówią, że mieszkańcy Gazy nie chcą nowej wojny.
– Z zagrożeniem terrorystycznym można walczyć także razem z tymi, których uważa się za terrorystów – mówi „Rz" prof. Hillel Frisch, znany politolog izraelski. – Hamas to mniejsze zło. Możemy z nim współpracować w zakresie bezpieczeństwa, a on nas dalej będzie kontestował politycznie na arenie międzynarodowej. To trochę tak, jak ze stosunkami Izraela z Autonomią Palestyńską – dodaje.
Pod koniec zeszłego tygodnia rakieta wywołała alarm w Aszkelonie położonym 15 km na północ od granic Strefy. Nikomu nic się nie stało, ale minister obrony Izraela tradycyjnie zrzucił odpowiedzialność na Hamas (bo ma w Strefie odpowiadać za wszystko). Ale jak wynika z doniesień mediów izraelskich, rząd w Jerozolimie doskonale zdaje sobie sprawę, że dla Hamasu odpalanie rakiet z terytorium, które kontroluje (a w ciągu ostatnich tygodni takich przypadków było więcej), jest również problemem.
I w rzeczywistości, jak pisze dziennik „Haarec", Izrael łączy w tej chwili z Hamasem „dziwne partnerstwo". Według gazety wygłaszane publicznie oskarżenia nijak się mają do działań władz izraelskich. I tak izraelskie lotnictwo rutynowo przeprowadza odwetowy nalot po każdym ataku rakietowym, ale robi to tak, by nikomu nic się nie stało. Poza tym Izraelczycy starają się umacniać kontrolę Hamasu nad Strefą Gazy, a także próbują z nim negocjować, wykorzystując do tego nowe możliwości polityczne.