Nie było w najnowszej politycznej historii Polski sytuacji, by jakaś partia wypadła z Sejmu, a potem do niego w niezmienionej formie powróciła. Muszą o tym pamiętać liderzy SLD. Ich zadaniem nie jest wobec tego to, żeby swoją partię umocnić, a potem na nowo powalczyć o przekroczenie progu wyborczego, ale żeby tak ją zmienić, by mogła stać się częścią większej całości. Inne myślenie zaprowadzi Sojusz i jego ludzi na manowce polskiego życia publicznego.
Dwa błędy Millera
Po 1989 roku dziesiątki, a nawet setki polityków żegnały się z Sejmem, a potem do niego wracały. Ale zawsze działo się to w ramach jakiegoś nowego podmiotu politycznego, nowej partii czy koalicji. Nigdy się jednak nie zdarzyło, by jakaś formacja najpierw wypadła z parlamentu, a następnie do niego powróciła pod tym samym szyldem. Nie zapowiada się, by akurat Sojusz Lewicy Demokratycznej miał tę tradycję złamać i za trzy i pół roku triumfalnie wkroczyć na Wiejską.
Zwłaszcza że po lewej stronie rośnie mu konkurencja w postaci partii Razem i innych inicjatyw społecznych. Przez dwie dekady Sojusz (najpierw jako koalicja wyborcza, a od 1999 roku jako partia) był hegemonem w tej części sceny partyjnej, ale 25 października ubiegłego roku ten stan się skończył. Nie ma powrotu do sytuacji, gdy to ludzie tego ugrupowania rządzili i dzielili na polskiej lewicy. Obecnie są tylko jednymi z wielu graczy, i to wcale nie najmocniejszymi, a już na pewno nie najbardziej atrakcyjnymi wyborczo.
To dziwne, bo jeszcze przed ostatnią elekcją parlamentarną wszystkie klucze do rozgrywki na lewicy miał w swojej szafie Leszek Miller. Ale najpierw zakochał się politycznie w Magdalenie Ogórek, co skończyło się w elekcji prezydenckiej najgorszym wynikiem kandydata Sojuszu w historii III RP (nawet Cimoszewicz w 1990 r. uzyskał wynik kilkakrotnie lepszy, a czasy dla postkomunistów były wówczas niełatwe), a potem popełnił fatalny błąd, zgadzając się na roztopienie SLD w magmowatej koalicji wyborczej.
Z punktu widzenia Janusza Palikota czy innych mniejszych graczy zawarcie takiego porozumienia było bardzo dobrym posunięciem, ale dlaczego zgodził się na nie tak szczwany lis jak Miller, trudno dociec. Zwłaszcza że na przestrzeni pół roku była to jego druga fatalna decyzja. W efekcie Sojusz na własne życzenie podwyższył sobie próg wyborczy z 5 do 8 proc. i, jak wiemy, nie zdołał go przeskoczyć.