Zapamiętałem go najlepiej z lat 2006–2007, gdy Ameryka George'a W. Busha coraz mocniej brnęła w konflikt iracki. To był okres, gdy USA wciąż jeszcze wierzyły w „koniec historii": utrzymanie na wieczność Pax Americana po załamaniu Związku Radzieckiego kilkanaście lat wcześniej.
Ale nam, korespondentom polskich mediów w Waszyngtonie, Brzeziński konsekwentnie powtarzał, że interwencja przeciw Saddamowi była błędem, oznaczała roztrwonienie pozycji światowego hegemona uzyskanej dzięki wygraniu zimnej wojny.
W opublikowanej kilka lat później książce „Strategic Vision: America and the Crisis of Global Power" także jako jeden z pierwszych napisze, że USA nie utrzymają statusu jedynego supermocarstwa bez uporządkowania sytuacji na własnym podwórku poprzez poskromienie „pazerności" Wall Street i budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa. Tak jakby już przeczuwał wygraną Donalda Trumpa, o którym zresztą w lutym tego roku napisze, że nie ma żadnej polityki zagranicznej.
W artykule opublikowanym po śmierci w piątek wieczorem (czasu waszyngtońskiego) 89-letniego Brzezińskiego „New York Times" nie miał wątpliwości, że jego wpływ na amerykańską politykę zagraniczną długo po odejściu z Białego Domu można tylko porównać z tym, jaki zachował Henry Kissinger.
Ale gdy jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jimmy'ego Cartera miał w latach 1977–1981 bezpośredni wpływ na strategię Ameryki na świecie, jego rady nie zawsze były tak trafne. To Brzeziński, w zasadzie wbrew sekretarzowi stanu Cyrusowi R. Vance'owi, przekonał Jimmy'ego Cartera do wysłania w kwietniu 1980 r. komandosów do Teheranu i odbicia zakładników przetrzymywanych w ambasadzie USA. Operacja skończyła się całkowitą porażką i bezpośrednio przyczyniła się do przegranej Cartera w wyborach z Ronaldem Reaganem.