Kim był Pál Maléter, za którego wyszła pani za mąż w 1954 roku?
Judith Gyenes: Pál Maléter urodził się w rodzinie wyznania ewangelicko-augsburskiego, podczas wojny został zawodowym oficerem. W 1944 roku trafił do sowieckiej niewoli, gdzie zgłosił się na ochotnika do walki przeciwko Niemcom, następnie zaś kontynuował służbę w Węgierskim Wojsku Ludowym. Po ślubie cywilnym w radzie miejskiej, w sekrecie wzięliśmy także ślub kościelny, ewangelicki. 23 października 1956 roku wybuchła rewolucja, do Imre Nagya, premiera powstałego wówczas rządu, mój mąż miał zaufanie, popierał jego politykę i wkrótce został mianowany ministrem obrony. W tej roli przewodził delegacji, która 3 listopada udała się do kwatery głównej armii sowieckiej, niedaleko Budapesztu, by pertraktować w kwestii wycofania ich wojsk z naszego kraju. Bardzo się o niego bałam, prosiłam, żeby nie jechał. Ostatnie zdanie, jakie od niego usłyszałam, gdy był jeszcze wolnym człowiekiem, brzmiało: „Zrozum, tu nie liczy się teraz ani żona, ani rodzina, ja muszę tam pojechać choćby i za cenę mojego życia, bo kraj oczekuje pomocy!".
Dzisiaj już wiemy, że węgierską delegację generał Sierow po prostu aresztował, a następnego dnia o świcie rozpoczął się sowiecki atak, który zmiótł wszystko, co stanęło mu na drodze, i krwawo stłumił węgierską rewolucję. Kiedy ponownie usłyszała pani o mężu?
Wytrwale go poszukiwałam i na początku 1957 roku dowiedziałam się, że trzymają go w pewnym więzieniu w Budapeszcie. W marcu zostałam poinformowana, że mogę mu tam przesłać paczkę, tak też robiłam co tydzień od tamtego momentu. W połowie kwietnia postanowiłam, że nie odejdę od bram budynku więzienia, dopóki mi tam nie obiecają, że będę mogła się z nim spotkać. Powiedziałam pełniącemu dyżur, że chcę rozmawiać z komendantem. Ku mojemu zdziwieniu zaprowadzono mnie do niego, a on powiedział: „Można się z nim spotkać". „Kiedy?". „Teraz" – odpowiedział, co mnie dotknęło, bo przecież chciałabym się do tego przygotować duchowo. Tych 20 minut to było bardzo krótko, z początku nie byliśmy w stanie wydobyć głosu, tylko trzymaliśmy się za ręce.
Po raz drugi mogłam go odwiedzić 8 maja 1957 roku, w trzecią rocznicę naszego ślubu, wtedy też dostaliśmy 20 minut. Zaniosłam w prezencie trzy czerwone róże, kawę w termosie, czerwone porcelanowe serce i dwie pomarańcze. Pozwolono, żeby sam obrał pomarańcze. Do dzisiaj przechowuję te skórki, bo jest na nich dotyk jego rąk. Zachowało się też tamto porcelanowe serce. Nie mogłam mu go wręczyć, pozwolono mi je tylko pokazać. To wtedy widziałam mojego męża ostatni raz w życiu.