Od 1 listopada operują już z niego easyJet, Ryanair, Wizz Air i Norwegian. Od poniedziałku, 2 listopada przylecą tutaj Turkish Airlines i Qatar Airways.
Sama inauguracja w sobotę, 31 października nie obyła się bez nieplanowanych wydarzeń.
Zaczęło się od mgły, która uniemożliwiła równoległe lądowanie samolotów Lufthansy i easyJeta, więc obydwie maszyny przyziemiły na tym samym, północnym pasie, gdzie funkcjonuje najbardziej zaawansowany system naprowadzania. Na pokładach samolotów, obydwa to Airbusy A320neo, byli prezesi i zaproszeni przez nich goście. Lufthansa przyleciała z Monachium, easyJet miał znacznie bliżej, bo z oddalonego o 25 km Tegel, które zostanie oficjalnie zamknięte w przyszłą niedzielę, 8 listopada.
I to nie był koniec zmian w programie, bo nie planowano również zorganizowanego przez ruch „Pozostań na ziemi” protestu broniących środowiska aktywistów przebranych za pingwiny, którzy okupowali halę odlotów i dach lotniska. Ostatecznie z dachu zostali usunięci przez saperów i doszło do przepychanek. Pod lotniskiem przeszła także demonstracja z transparentami: „Witamy po 10 latach” i „I co teraz z nowym lotniskiem. Znów mamy płacić?”. Te 10 lat z transparentów to jednak przesada, bo oddanie berlińskiego portu opóźniło się o 9 lat i kilka miesięcy.
Co zobaczyli zaproszeni goście na lotnisku, którego docelowa roczna przepustowość ma wynieść 45 mln pasażerów? Aż trudno uwierzyć. Podobno schody ruchome są zbyt małe, system wyłapywania deszczówki powoduje, że woda leci po ścianach, system ochrony przeciwpożarowej nadal nie jest do końca sprawny, nie funkcjonuje jeszcze w pełni infrastruktura do tankowania samolotów — to tylko kilka niedoróbek, które mogą okazać się wielkim problemem, jeśli liczba pasażerów wzrośnie do tych 45 mln. Berlińska prasa wskazywała, że zarządzający lotniskiem powinni być wdzięczni za pandemię COVID-19, która tak zmniejszyła liczbę pasażerów, że jest czas na naprawę tego, co powinno być naprawione.