Zaczęło się źle. Pech, który miał prześladować postać nieporadnego rogacza, zaatakował w sobotę kreującego ją Wojciecha Czerwińskiego. Objawiło się to uszkodzeniem mikroportu, co uniemożliwiło wysłuchanie pierwszej piosenki „Vesoul”. I choć ta niefortunna ingerencja techniczna w spektakl była jedyną, jego pierwsza część i tak obudziła pewne wątpliwości.

Poza osobnikiem granym przez Czerwińskiego bohaterami są dziewczyna bezskutecznie oczekująca na powrót ukochanego (Izabella Bukowska-Chądzyńska) i przeżywający kryzys wiary ksiądz (Piotr Bajtlik). Ich losy poznajemy oczywiście dzięki kolejnym piosenkom. I właśnie ich wykonanie zastanawia. Aktorzy popadają bowiem w nieznośną egzaltację, co sprawia, że ironia i czarny humor zawarte w takich utworach jak „Fernand” czy „Diabeł” wydają się zupełnie nieuzasadnione.  

Ta tendencja odwraca się wraz z rozpoczynającą drugą część spektaklu piosenką „Flamandowie”. Od tego momentu aktorzy sięgają po bardziej adekwatne środki wyrazu i stają się po prostu przekonujący. Pozostaje mieć nadzieję, że to rozdwojenie interpretacyjne wynika z założenia, że „Do Amsterdamu...” to „opowieść o podróży po autentyczność, o próbie uwolnienia się od krępujących nas schematów”.

Bezsprzecznie zaś wielkie brawa należą się aranżerce Urszuli Borkowskiej. Jej odważne niejednokrotnie pomysły odświeżyły utwory i sprawiły, że muzyka stała się czwartym, pełnoprawnym bohaterem przedstawienia.