Aktor współpracował też z Edwardem Żebrowskim („Ocalenie”, „Szpital Przemienienia”), Andrzejem Wajdą („Ziemia obiecana”, „Panny z Wilka”, „Bez znieczulenia”), Stanisławem Różewiczem, Kazimierzem Kutzem, Januszem Majewskim, Agnieszką Holland, Krzysztofem Kieślowskim, Januszem Zaorskim, Januszem Kijowskim.
Był perfekcjonistą. Jego postacie były niejednoznaczne, nie bał się grać ludzi cynicznych, czasem wręcz podłych. Zmuszał widza do myślenia i zadawania pytań. Docent z „Barw ochronnych”, naukowiec z „Za ścianą”, dziennikarz z „Bez znieczulenia”, lekarz z „Życia jako śmiertelnej choroby...” – wszystkie te role wymykały się prostym ocenom.
– Uwielbiałem jego aktorstwo i jego profesjonalizm – mówi Janusz Kijowski. – Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, przy filmie „Kung-fu”. Uczono mnie w szkole, że wykonawcy trzeba objaśnić, czego się od niego oczekuje, opowiedzieć o klimacie sceny, w której gra, o motywacjach jego postaci. Zacząłem więc z nim rozmawiać. „Słuchaj, chłopcze – przerwał mi. – Ty mi nie mów tego wszystkiego, co mogę wyczytać w scenariuszu. Powiedz mi, kim jest mój bohater, w jakim nastroju rano wstał, czy ma kłopoty z żoną, czy nie. Powiedz to, czego nie ma w scenariuszu”. Dzisiaj powtarzam to zawsze studentom reżyserii. Kreacje Zapasiewicza zawsze miały drugie dno, potrafił nadać głębię postaciom, które grał. Nie potrzebował słów, często wystarczyły mu gest, spojrzenie.
Operator Sławomir Idziak mówi o niezwykłej charyzmie Zbigniewa Zapasiewicza.
– Miał w sobie jakiś niebywały magnetyzm. Był piekielnie inteligentny. Wybitni aktorzy teatralni nie zawsze sprawdzają się w kinie. Jemu zawdzięczamy wielkie kreacje także na ekranie. Nie podnosił głosu, ale jego szept brzmiał bardzo mocno. Pracowałem z nim przy filmach Krzysztofa Zanussiego, zagrał też epizod w moim „Enaku”. Zawsze bardzo go szanowaliśmy. Miał na planie zapewnioną pozycję gwiazdy, ale nigdy tego nie wykorzystywał. Jestem przekonany, że gdyby urodził się w Stanach Zjednoczonych, należałby do czołówki najsłynniejszych aktorów świata.