A w tę podzieloną przestrzeń wciśnięci są aktorzy mający zagrać ekstremalne stany: euforię, rozpacz, namiętność, zazdrość i wściekłość, szaleństwo. Umowność obrotowej scenografii pozwala na szybki montaż scen, a jednocześnie na przechodzenie do ich rdzenia bez niepotrzebnego wikłania się w objaśnienia i pauzy. Bohaterowie, lekce sobie ważąc zasadę prawdopodobieństwa, słyszą rozmowy toczone w oddali, komentują je, wdzierają się przez ściany do innych pomieszczeń. Scena przechodzi w scenę, jedno miejsce staje się innym.
Nie jest to jednak działanie histeryczne. Wybudowawszy sceniczną konstrukcję, Janusz Opryński dba, aby spektakl nie przerodził się w studenckie pokrzykiwania i agresywne miotanie się po scenie. Hamuje aktorów, pozwalając im tylko od czasu do czasu oblać się wodą lub opluć siebie, podłogę lub ikonę.
W dwuipółgodzinnym widowisku umieszcza i fragment poematu o Wielkim Inkwizytorze, i widzenie diabła, i śmierć starca Zosimy. Są i pożądania godna, wewnętrznie pęknięta Gruszeńka (w tej roli intrygująca Karolina Porcari), i wyniosła Katarzyna Iwanowna, i okrutna kaleka Liza Chochłakow. Jest i Smierdiakow. Cóż, że z wyglądu zbyt stary jak na młodszego brata Dymitra, skoro dzięki manierycznemu sposobowi podawania tekstu zapadający w pamięć i odpowiednio sugestywny?
Łukasz Lewandowski jako Iwan Karamazow, który dominuje w końcówce spektaklu, kreuje niezwykłą postać: na twarzy znać jeszcze czasem jakąś dziecięcą niewinność, ale jest owa niewinność zbrukana nienawiścią do świata i zimnym intelektem. Nienawiścią do świata, chęcią buntu, którego jednak boi się Iwan, świadom własnej wrażliwości i będąc jak każdy z nas zbyt delikatny, zbyt słaby na walkę.
Fiodor Karamazow, którego gra w tym spektaklu Adam Woronowicz, pamiętny z wcielenia się w księdza Jerzego Popiełuszkę, jest przekonująco obleśny ze swoim obrzydliwym światem drobnych przyzwyczajeń i irytujących gestów. Ubijanie przez niego kapciem karaluchów, pijackie celebracje czy fantastyczna gra ciałem unaoczniająca dziwne relacje między ojcem a synami doskonale budują postać, którą można znienawidzić nawet za gnuśną codzienność.
Ale przecież mimo świetnego aktorstwa, gdy po ostatnich zdaniach wypowiedzianych wprost do publiczności przez Iwana, wybuchają oklaski, to świadomości, że te dwie i pół godziny nie są czasem straconym, towarzyszy uczucie niedosytu. Niedosytu, które każe obiecać sobie, że się jednak doczyta, że trzeba przemyśleć, że nie wszystko tu zostało powiedziane.