W czasach ciągle powracającego sporu o miejsce Kościoła w państwie, debat o kształcie państwa świeckiego wybór sztuki „Bolesław Śmiały" Stanisława Wyspiańskiego jest jak najbardziej wskazany.
Logiczne uzasadnienie nie zawsze wystarcza, o czym świadczy ta premiera. Porwać się na „Bolesława" jest przedsięwzięciem śmiałym, bo to nie najlepsza sztuka Wyspiańskiego. Jacek Popiel zdawał sobie z tego sprawę, bo do scenariusza włączył inne teksty Wyspiańskiego. Nie pomogło to całej opowieści. Powstał spektakl jałowy, niespójny i zawieszony w próżni.
Niespójność nie jest zresztą żadnym odkryciem. Wkładkę obsadową uzupełniono dość kuriozalną informacją, że kształt artystyczny spektaklu „jest wynikiem różnych stanowisk estetycznych i interpretacyjnych reżysera Bartosza Zaczykiewicza oraz dyrektora Andrzeja Seweryna". Nie wiem, jaka była pierwotna koncepcja Zaczykiewicza, ale po interwencji dyrektorskiej mamy dość nieporadną kompilację teatru rapsodycznego i inscenizatorskiego.
Szanuję Piotra Cyrwusa i widziałem go w świetnych rolach w filmie i teatrze, nie upierałbym się jednak, by właśnie on grał tytułową rolę. Jeśli zamierzeniem było pokazanie Bolesława jako postaci plebejskiej, groteskowej, to w roli biskupa Stanisława należało obsadzić np. czującego groteskę Jarosława Gajewskiego.
Tu zaś mamy z jednej strony mrocznego, prostackiego, ulegającego chuciom króla, a z drugiej chodzącą świętość. Biskup Krystiana Modzelewskiego stał się bohaterem wyjątkowo papierowym. W przeciwieństwie do niemal wszystkich postaci na scenie unurzanych w błocie jest osobą jak z żurnala w nienagannej fryzurze i nieskazitelnie czystej i wyprasowanej sutannie. A jak zgodnie twierdzą historycy, był postacią zdecydowanie pełnokrwistą. Gall Anonim w swej kronice nazywa go nawet Traditor episcopus, czyli zdrajca.