– Musimy powiedzieć to naszym sojusznikom: nie stawajcie pomiędzy nami i terrorystami, bo nie będziemy odpowiadać za konsekwencje – oświadczył prezydent Turcji Recep Erdogan, mając na myśli Amerykanów. Ale obecnie każde państwo działające w pogrążonej w chaosie Syrii mogłoby to powtórzyć pod adresem swoich sojuszników oraz wrogów.
Według rady ONZ ds. praw człowieka obecny etap wojny należy do najbardziej brutalnych od momentu, gdy konflikt wewnętrzny przekształcił się w zbrojny w 2012 r. Tylko w pierwszym tygodniu lutego w lotniczych atakach zginęło ponad 1000 cywilnych mieszkańców kraju – najwięcej w prowincji Idlib, o którą toczą się walki między oddziałami opozycji a wojskami prezydenta Asada wspieranymi przez rosyjskie lotnictwo.
Ale główne niebezpieczeństwo dla Syrii i całego regionu narasta gdzie indziej. Dochodzi do konfrontacji między wszystkimi państwami zaangażowanymi w syryjską wojnę. Jako pierwsza do walki z sojusznikami swoich sojuszników przystąpiła Turcja, atakując w drugiej połowie stycznia kurdyjską enklawę położoną wokół miasta Afrin. Kurdowie są sprzymierzeni z USA, dlatego do Waszyngtonu skierowane były słowa Erdogana.
Ale USA nie zamierzają odstępować Kurdów, choć jednocześnie nie wspierają ich wojskowo w Afrinie. Za to zablokowały drogę Turkom do drugiej enklawy wokół miejscowości Manbidż. Turcy dawno już wydaliby rozkaz zaatakowania jej, ale wraz z Kurdami stacjonują tam amerykańskie oddziały.
W trakcie ciężkich walk o Afrin (armia turecka straciła w nich helikopter) nagle izraelskie lotnictwo dokonało uderzenia na Syrię. Dowództwo CaHaLu poinformowało, że nad terytorium Izraela został zestrzelony irański dron i samoloty zaatakowały miejsca, w których znajdują się irańskie dowództwa w Syrii (tracąc jeden samolot). Zachód podejrzewa cały czas, że Teheran próbuje stworzyć „korytarz lądowy" przez syryjskie terytorium, by zaopatrywać sprzymierzony libański Hezbollah.