– Sprawa nie przedstawia się dobrze – przyznał z kwaśną miną minister ds. europejskich Dick Roche, gdy dostał pierwsze informacje na temat rezultatu czwartkowego głosowania.
Dla przeciwników traktatu wybiła godzina triumfu. – Politycy powinni teraz wrócić do prac nad dokumentem – powiedział „Rz” Declan Ganley, szef organizacji Libertas, która prowadziła antylizbońską kampanię. – Budujmy prawdziwą Europę, a nie „tak zwaną Europę”, gdzie małe, elitarne imperium w Brukseli decyduje ponad głowami milionów obywateli – dodał.
Peadar ó Broin, ekspert ds. traktatu lizbońskiego w Instytucie Spraw Międzynarodowych i Europejskich, wspierał obóz zwolenników traktatu, ale nie jest zły na swoich rodaków, którzy głosowali przeciw Lizbonie. – Ludzie byli bombardowani nieprawdziwymi informacjami na temat tego dokumentu – tłumaczył „Rz”. – To nieprawda, że traktat mógł odebrać Irlandii prawo do podejmowania decyzji w sprawach podatków, militarnej neutralności czy aborcji. Ale cóż, trudno wymagać od każdego, żeby zrozumiał wszystkie niuanse trudnego tekstu, napisanego prawniczym językiem.
Irlandia była jedynym spośród 27 państw Unii, gdzie prawo wymagało przyjęcia traktatu w referendum. A dokument ten może wejść w życie, pod warunkiem że zaakceptują go wszystkie państwa Wspólnoty.
W czwartek kilkaset tysięcy Irlandczyków zastopowało więc projekt dotyczący 500 milionów mieszkańców Europy. Według telewizji RTE zwolennicy traktatu mogą zwyciężyć zaledwie w 6 z 43 okręgów wyborczych przy niewielkiej, nie przekraczającej 53 procent frekwencji.