Stacja Kuźnica. Do niebiesko–żółtego, typowego podmiejskiego pociągu elektrycznego, wsiada tłum ludzi. Niemal sami Białorusini. Nie turyści czy pracownicy sezonowi, ale ciężko pracujące mrówki, zarabiające kilka dolarów na kursie.
Wszyscy objuczeni wielkimi tobołami. Niewysoka, starsza pani, siedząca na sąsiedniej ławce, naciągnęła już na siebie dwa szare, tureckie swetry, próbuje włożyć trzeci. Czerwona na twarzy, ciężko dyszy. Udało się! Jeszcze tylko nowiutka, turecka kurtka. Nie bardzo może ruszać rękami, ma kłopoty z oddychaniem. Zdejmuje kurtkę.
– Odsapniesz i za chwilę włożysz – radzi po rosyjsku siedząca obok kobieta, chyba szczupła, bo trzy swetry i kurtka nie przeszkadzają jej swobodnie oddychać. Składa plastikowe torby – toboły zniknęły.
– Co, pogranicznicy idą? – dopytuje się pani w średnim wieku. Jeszcze nie idą. Wstaje i spuszcza spodnie. Striptiz? Nic z tych rzeczy! Owija biodra swetrem, po czym starannie okleja się szeroką taśmą. Jej gigantyczny biust wskazuje, że po swetrze upchnęła też na każdej piersi. Z trudem wciąga spodnie.
– Proszę siadać! – do wagonu wchodzą polscy strażnicy graniczni. Kobiety z trudem zajmują miejsca. Kilka minut sprawdzania oraz stemplowania paszportów i strażnicy znikają. Potem pojawiają się celnicy, ale przemycana odzież ich nie interesuje. Szybko odchodzą, a mrówki zabierają się do rozliczeń. Wyciągają pliki jedno– i pięciodolarówek i próbują ustalić kto, za kogo, ile założył i kto, ile, komu jest winien.