15-letni Kang Hal- sol z Korei Południowej jest bliski załamania. Rozebrany do pasa przez kilka godzin czołgał się w śniegu i dźwigał ciężkie drewniane bele. – Wysłali mnie tutaj rodzice, bo za wiele czasu spędzałem przed komputerem – tłumaczy. Kiedy rozmawia z dziennikarzem ABC, drżą mu wargi, a z oczu lecą łzy.
Uczestnicy obozu treningowego kilkadziesiąt kilometrów od Seulu przez dziesięć godzin dziennie są poddawani musztrze i wyczerpującym ćwiczeniom. Biegają, ciągnąc za sobą rozwinięty spadochron, zdejmują maski gazowe w pomieszczeniu wypełnionym gazem łzawiącym i skaczą w specjalnej uprzęży z wieży spadochronowej. Większość ze 180 uczniów wysłanych na styczniowy obóz w wojskowej jednostce miało kłopoty w szkole. Niektórzy zgłosili się dobrowolnie, w ramach kształtowania charakteru lub podnoszenia sprawności na wypadek wojny. – Żałuję, że się zdecydowałem. Zwłaszcza po ćwiczeniach w cienkich kombinezonach przeciwchemicznych na mrozie – mówi Choi Na-yeon.
Od 2003 roku w podobnych szkoleniach udział wzięło 1,8 tys. Koreańczyków. Do obozów (tzw. bootcamps) wysyłane są też nastolatki, które są agresywne, wagarują, piją alkohol czy biorą narkotyki. W 2007 roku Korea Południowa jako pierwszy kraj na świecie stworzyła obóz treningowy dla osób uzależnionych od Internetu.
Bootcamps dla młodzieży były niezwykle popularne w latach 60. XX wieku w USA. Do finansowanych przez państwo obozów przymusowo wysyłano nastolatki, którym groziło zejście na przestępczą drogę. Program zarzucono po serii skandali z wychowawcami, którzy znęcali się nad podopiecznymi.
Teraz w całych Stanach Zjednoczonych takie obozy dla trudnej młodzieży organizują głównie prywatne firmy, a o wysłaniu na nie dziecka decydują rodzice. Najtańsze szkolenie to koszt 3 tysięcy dolarów za miesiąc. Wyjątkowo trudne nastolatki spędzają w takim ośrodku nawet 18 miesięcy.