O trzeciej po południu centrum Jerozolimy wstrząsnęła potężna eksplozja. W budynkach, samochodach i autobusach wyleciały szyby z okien. Oczom ludzi, którzy pierwsi przybiegli na miejsce wybuchu, ukazał się przerażający widok. Na chodnikach w odłamkach szkła i wśród rozrzuconych ubrań leżeli zakrwawieni, jęczący ludzie.
Zginęła jedna osoba, 59-letnia kobieta. Rannych zostało 30 kolejnych przechodniów, w tym kilku bardzo ciężko. Wszyscy zostali natychmiast przewiezieni do szpitala Hadassah w Ein Karem. Pierwsze doniesienia o zamachowcu samobójcy się nie potwierdziły. Terroryści umieścili bombę w torbie, którą pozostawili w budce telefonicznej na przystanku autobusowym.
– Byłem wtedy około kilometra od tego miejsca. Usłyszałem potężny huk, wszystko się zatrzęsło. Potem w całym mieście rozległy się syreny ambulansów Czerwonej Gwiazdy Dawida – powiedział „Rz" jerozolimski politolog prof. Gerald Steinberg. – Nie ma wątpliwości, że sprawcom zależało na tym, by zginęło jak najwięcej ludzi – dodał.
Miejsce ataku zostało wyjątkowo starannie dobrane. Na przystanku tym, a właściwie jest to kilkanaście przystanków ciągnących się wzdłuż ulicy, przecinają się bowiem niemal wszystkie linie autobusowe świętego miasta. Dziesiątki tysięcy żydowskich mieszkańców codziennie przesiadają się tam w drodze do pracy i szkół.
Władze Jerozolimy natychmiast wprowadziły specjalne środki bezpieczeństwa. Drogi do miasta zostały zamknięte przez wojsko. Policja przeczesywała Jerozolimę w poszukiwaniu innych podejrzanych paczek. Mający udać się do Moskwy premier Benjamin Netanjahu opóźnił wylot swojego samolotu.