Korespondencja z Waszyngtonu
Tym razem celem byli pracownicy rządu USA, chińscy dysydenci oraz dziennikarze, wojskowi i urzędnicy z Korei Południowej i innych państw azjatyckich. Internetowi szpiedzy ukradli e-maile, przekierowując je po prostu do swoich skrzynek.
– Hakerzy posłużyli się prostą techniką phishingu, wyłudzając loginy i hasła do kont pocztowych. Podobnie działają oszuści, którzy namawiają do wysłania pieniędzy do Nigerii. Żeby się na to nabrać, trzeba być bardzo naiwnym – mówi "Rz" Paul Rosezweig, ekspert ds. bezpieczeństwa w waszyngtońskiej Fundacji Heritage.
Jego zdaniem obecny atak był o wiele mniej groźny od tego, który Chińczycy przypuścili w 2009 roku. Google zagroziło wówczas wycofaniem się z Chin, a szefowa dyplomacji USA Hillary Clinton żądała wyjaśnień. Pekin odpowiedział groźbą pogorszenia stosunków. Według Google'a ślady nowego ataku prowadzą do chińskiego miasta Jinan. – Zrzucanie odpowiedzialności na Chiny jest niedopuszczalne – oznajmił szybko rzecznik MSZ w Pekinie Hong Lei.
Kto stoi za atakiem
– Nie można ani zakładać, że za wszystkimi atakami pochodzącymi z Chin stoi rząd, ani tego wykluczyć. Tak jak na całym świecie i tutaj granice są niewyraźne. Gdzie bowiem przebiega linia między kontrahentem resortu obrony a armią? – tłumaczy "Rz" Dan Kaminsky z DKH, jeden z najbardziej znanych ekspertów w dziedzinie bezpieczeństwa w Internecie.