Propalestyńscy aktywiści od lat ogłaszają akcje bojkotu Izraela. Dotyczą one przede wszystkim izraelskich produktów, ale również naukowców, wydawnictw, artystów, muzeów i innych instytucji kulturalnych. Akcje te mają być wyrazem niezgody na okupację Palestyny.
Izraelczycy reagują na podobne działania wyjątkowo negatywnie. Według nich opierają się one na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej (nie każdy Izraelczyk identyfikuje się z działaniami swojego rządu), ale przede wszystkim fatalnie się kojarzą. Przed II wojną światową „bojkot żydowskich sklepów i towarów" forsowała bowiem na terenie Niemiec NSDAP.
Rządząca w Izraelu prawica postanowiła przejść do kontrataku i opracowała ustawę bojkotową. Zgodnie z nią każda osoba, instytucja lub organizacja, która będzie nawoływała do bojkotu Izraela, musi się liczyć z konsekwencjami. Izraelski sąd wytoczy jej sprawę, w efekcie której może zostać skazana na karę grzywny.
– Jeżeli na przykład polski lekarz wezwie do bojkotu swoich izraelskich kolegów, już nigdy nie dostanie pracy w szpitalu w naszym kraju – powiedział „Rzeczpospolitej" Jonathan Lis, publicysta dziennika „Haarec". – Jeżeli jakaś organizacja zaangażuje się w akcję bojkotową, nie będzie mogła działać na terenie Izraela. Nie otworzy tu biura, nie będzie mogła realizować żadnych programów – dodał.
Co ciekawe, ustawa dotyczy nie tylko bojkotu Izraela, ale również osiedli żydowskich na terytoriach okupowanych. Czyli na przykład popularnych w Europie Zachodniej akcji niekupowania owoców wytworzonych przez osadników z Zachodniego Brzegu Jordanu.