Włosi coraz bardziej obawiają się o swój los. We wtorek mediolańska giełda straciła 6,8 proc., czyli najwięcej ze wszystkich. Akcje włoskich banków poleciały na łeb na szyję, nawet o kilkanaście procent. Co gorsza, w przyszłym roku Włochy powinny spłacić 350 mld euro horrendalnego długu publicznego (120 proc. PKB, 1,9 bln euro) albo zapłacić odsetki. Ale wobec dramatycznego wzrostu kosztów obsługi tego długu Włochom zajrzało w oczy bardzo realne widmo bankructwa.

Opozycja i związane z nią media od dawna głoszą, że główną przyczyną braku zaufania rynków do Włoch jest osoba premiera i domagają się, by Berlusconi ustąpił. Potężne Stowarzyszenie Przedsiębiorców Włoskich (Confindustria) już oświadczyło, że rząd powinien natychmiast podjąć radykalne działania albo najlepiej ustąpić. Podobnie wypowiedziało się Stowarzyszenie Banków Włoskich. Na dodatek prezydent Giorgio Napolitano wydał notę, w której ezopowym językiem dał do zrozumienia, że zgodnie ze swoimi obowiązkami sprawdza, czy można utworzyć inną, pełniejszą, większość parlamentarną.

„Czas Berlusconiego się skończył. Opór nie ma już sensu. Grozi katastrofą jego partii, a przede wszystkim państwu" – napisał wczoraj redaktor naczelny najbardziej wpływowej gazety Włoch „Corriere della Sera" Ferruccio de Bortoli.

Wraz z odejściem Berlusconiego problemy jednak nie znikną. Można się obawiać jeszcze większego chaosu. Skłócona wewnętrznie opozycja nie potrafiła do dziś przedstawić alternatywnego planu wyjścia z kryzysu.

—Piotr Kowalczuk z Rzymu