Akta sprawy „Jezus”

Jak długo wytrzymał przybity do krzyża? Czy bezpośrednią przyczyną zgonu było uduszenie, szok pourazowy, czy zawał serca? Może tylko udawał, że umiera, a potem wyjechał z kraju? Proszę wstać, będzie sąd nad teoriami dotyczącymi śmierci Jezusa Chrystusa

Publikacja: 07.04.2012 01:01

Akta sprawy „Jezus”

Foto: copyright PhotoXpress.com

Co biegłym wiadomo w tej sprawie?

– To mógł być zawał serca. Proces umierania i zgon przeanalizowałem drobiazgowo, odkładając na bok wiarę. Liczyły się wyłącznie parametry medyczne – zapewnia profesor Władysław Sinkiewicz, kierownik Kliniki Kardiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

Kolejny biegły, doktor Pierre Barbet ze szpitala świętego Józefa w Paryżu, nie może nas o niczym zapewnić, bo nie żyje. Mówią jego eksperymenty. Barbet, anatomopatolog, poświęcił wystarczająco dużo czasu i przybił do krzyża dostatecznie dużo ciał, aby dojść do wniosku, że Jezus musiał się udusić.

Frederick T. Zugibe, lekarz sądowy z hrabstwa Rockland w stanie Nowy Jork, w imię wyjaśnienia zagadki również powiesił na krzyżu wiele osób. Trzeba jednak zaznaczyć, że wyłącznie ochotników. Nikt z nich nie skarżył się na problemy z oddychaniem, ale za to wszyscy cierpieli z powodu rozdzierającego bólu rąk.

Oprócz opinii lekarzy na temat tego, czy i jak umarł Jezus, ważne okażą się też opinie fizyków, astronoma, astrofizyka, prawnika, psychologa, producenta krzyży, naukowców NASA, a nawet podróżników.

Miejsce i data śmierci

Biegli są zgodni – to stało się w Jerozolimie, niespełna 1980 lat temu.

W tamtym czasie do świętego miasta w górach Judei na czas Paschy pielgrzymuje według różnych wyliczeń od 100 tysięcy do ponad 2 milionów osób.  Każdy, kto może, zmierza do Przybytku w świątyni. To plac mierzący 144 tysiące metrów kwadratowych. Sanktuarium składa się z kilku dziedzińców. Już przy zewnętrznej balustradzie wiszą ostrzeżenia, żeby żaden cudzoziemiec – pod groźbą kary śmierci – nie przekraczał ogrodzenia świątyni.

Większa część wystąpień Jezusa ma miejsce na zewnątrz Przybytku, na dziedzińcu pogan. Mimo to Chrystus i tak zostaje zauważony, drażni kapłanów oraz przedstawicieli arystokracji i uczonych w piśmie. Główne zarzuty członków Sanhedrynu: podburza lud do buntu, czyni cuda, podaje się za syna Boga.

Czy skazanie Jezusa na śmierć było zbrodnią sądową? Mecenas Łukasz Chojniak, który przygotowuje pracę doktorską o sądowych pomyłkach, nie ma wątpliwości, że w tym przypadku nie było nawet namiastki sądu. Wyłącznie polityka. – To, co opisano w Ewangelii, nie ma nic wspólnego z procesem, obiektywną oceną i ważeniem win. Tam się działy rzeczy, które trudno zrozumieć współczesnemu człowiekowi – twierdzi prawnik. – Nawet wyroki w czasach hitlerowskich czy stalinowskich zapadały pod płaszczykiem niezawisłego sądu. W sprawie Jezusa nikt nie zadbał choćby o ten płaszczyk.

Nie zapisano nawet daty wykonania wyroku śmierci. Wiadomo, że był miesiąc nisan, który przypada na wiosnę, pełnia księżyca. I że w czasie, gdy doszło do tragicznych wydarzeń, miało właśnie miejsce zaćmienie księżyca. Niby rzecz niecodzienna, ale biegli w fizyce i astrofizyce latami łamali sobie głowy, by ustalić jego choć przybliżoną datę. Analizowali warunki astronomiczne, Ewangelię, kalendarze.

Fizyk Isaac Newton zeznaje: śmierć Jezusa nastąpiła 3 kwietnia 33 roku lub 23 kwietnia roku 34.

Astronom Bradley Schaefer szacuje: musiał być to rok 33, jednak nie trzeciego, lecz czwartego dnia kwietnia.

Fizyk Colin J. Humphreys i astrofizyk Graeme­ Waddington dowodzą ostatecznie, że życie ukrzyżowanego Jezusa zatrzymało się 3 kwietnia 33 roku.

Taką datę przyjmuje też Watykan.

Spocony krwią

Zanim Jezus zostanie skazany na śmierć, nawet zanim jeszcze ktokolwiek zamachnie się na niego i zada mu pierwszy cios, on już będzie krwawił. „Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię” – zauważa święty Łukasz, opisując Jezusa czuwającego w Ogrodzie Oliwnym.

Co prawda ten świadek nigdy nie spotkał pokrzywdzonego, ale dysponował­ wiedzą medyczną, więc jego zapiski­ są cenne dla współczesnych lekarzy.

Czy naprawdę można pocić się krwią? Zdaniem­ francuskiego doktora Pierre’a­ Barbeta – jak najbardziej. Amerykański specjalista od medycyny sądowej, profesor Frederick T. Zugibe, też się temu nie dziwi. Podkreśla, że krwawy pot widuje się na przykład u ofiar gwałtów czy więźniów skazanych na karę śmierci. Gdy człowiek boi się i targają nim silne emocje, podskórne naczynia włosowate mogą się rozszerzać i pękać przy zetknięciu z rozsianymi w skórze gruczołami­ potowymi. Wtedy właśnie krew miesza się z potem.

– W nauce zjawisko to zostało opisane jako hematidrosis – potwierdza profesor Władysław Sinkiewicz z UMK. – To rzadkie przypadki, lecz spotykane.

Doktor Wang Zhao-yue z Jiangsu Institute of Hematology wie o około 80. Najświeższy pochodzi z marca tego roku z Chin. 13-letnia dziewczynka oblewa się krwią już trzeci rok. Krwawe ślady najpierw pojawiły się na jej języku, później krew zaczęła wyciekać spod paznokci, aż w końcu krwawo zaczęły pocić się jej dłonie, wewnętrzna strona przedramion, stopy i czoło. Chwilowo pomaga podanie propranololu. Lek osłabia działanie hormonu stresu i obniża ciśnienie, przez co zmniejsza się objętość krwi pompowanej przez serce. Jezus nie miał do dyspozycji takich luksusów.

Doktor Barbet jako naukowiec wnioskuje, że Jezus oblał się krwawym potem na myśl o czekających go mękach. Jako człowiek wierzący przypuszcza, że zdrowiu Chrystusa zaszkodził też ciężar wszystkich ludzkich grzechów, które wziął na siebie. Prawdopodobnie przeżywał silne cierpienia psychiczne, jeszcze zanim został zatrzymany oraz skazany. Potem doszły męki fizyczne.

Święty Marek (uważany przez część badaczy Pisma Świętego za świadka aresztowania Jezusa, choć wielu ekspertów się temu sprzeciwia) spisuje, co mu wiadomo w sprawie: żołnierze zaprowadzili Jezusa do pretorium i zwołali cały oddział wojska, po czym zarzucili mu na plecy purpurowy płaszcz, a na głowę wcisnęli koronę z cierni i drwili z niego. Dalej zeznaje: „I zaczęli Go pozdrawiać: Witaj, Królu Żydowski! Przy tym bili Go trzciną po głowie i przyklękając oddawali Mu hołd”.

Święty Łukasz potwierdza: „Tymczasem ludzie, którzy pilnowali Jezusa, naigrawali się z Niego i bili Go. Zasłaniali Mu oczy i pytali: Prorokuj, kto Cię uderzył?”.

– Od momentu pojmania Jezus jest traktowany jak ktoś, kim nie warto się przejmować, bo za chwilę i tak zostanie unicestwiony – wyjaśnia profesor Sinkiewicz. – Bicie skazańca to zwyczajowy wstęp do ukrzy­żowania. Wymierzało się razy zwane policzkowaniem, ale nie było to lekkie muśnięcie dłonią, lecz silne uderzenia pięścią, także kijem.

Profesor, studiując ślady na Całunie Turyńskim, wystawia obdukcję: Jezus ma duży krwiak pod prawym okiem, szeroką ranę od nosa przez policzek, wyrwane włosy z brody, pękniętą żuchwę, pęknięte łuki brwiowe, złamany nos. Katowany, torturowany, ciągnięty na przesłuchania od Annasza do Kajfasza, od Piłata do Heroda, a od Heroda znów do Piłata, Jezus traci siły.

Na całunie, jeśli wierzyć w jego prawdziwość (o czym piszemy dalej), odbije się ostatecznie 700 śladów różnych ran, z tego 121 to ślady ran głębokich, które mogły powstać po biczowaniu.

– Biczowano w stylu rzymskim, więc razy padały bez ograniczeń. Zalecenia były takie, żeby raczej nie uderzać w okolice brzucha i serca, bo to mogłoby zbyt szybko doprowadzić do zgonu i uwolnić skazanego od bólu – relacjonuje profesor Sinkiewicz. – Uderzało dwóch ludzi, prawdopodobnie biczami o krótkiej rękojeści, z kilkoma rzemieniami zakończonymi żelaznymi kulkami lub ostrymi kośćmi zwierzęcymi. Te były jeszcze gorsze od kulek, bo wbijały się w ciało, wyrywały skórę, rozrywały naczynia, odsłaniały nerwy i mięśnie, penetrowały do kości.

Zanim Jezus zostanie ukrzyżowany, krwawi, poci się, odwadnia.

W opinii biegłych medyków szybka utrata płynów z organizmu mogła doprowadzić do wstrząsu hipowolemicznego, a już samo to mogło zabić. Jezus jest skrajnie wyczerpany, prawdopodobnie w szoku, ma dreszcze, a także urazy nerwów głowy, w którą powbijały się ciernie. Lekarze nie wykluczają, że doszło do podrażnienia nerwu trójdzielnego. Potocznie mówi się na to rwa twarzowa – ból przypominający silne rażenie prądem rwie i piecze tak, że aż wyciska łzy.

Nawet współcześnie, mając do dyspozycji szeroką gamę silnych preparatów przeciw­bólowych, trudno to opanować. Bywa, że jedynym sposobem ulżenia cierpiącemu z powodu rwy jest operacja neurochirurgiczna.

Skąd krzyż, skoro słup?

Profesor Sinkiewicz po spojrzeniu na Jezusa jak na zmaltretowanego człowieka widzi go zupełnie inaczej niż renesansowi artyści. – Przedstawiali oni Jezusa naprawdę bardzo ładnie, gładko, nieprawdziwie – mówi.

Tak jak nieprawdziwe są obrazy, na których Jezus dźwiga wielki krzyż. – Nie udźwignąłby, nie ma mowy – przekonuje profesor Sinkiewicz. – Był już bez sił, w stanie krytycznym.

Dochodzimy do drugiego problemu: wagi krzyża. – Te wysokie, które widzimy przy kościołach, mogą ważyć nawet ponad 600 kilogramów – ocenia Wiesław Skolimowski, biegły w sprawie krzyży, który produkuje je w Bolestach w gminie Olszanka. – Oczywiście to waga orientacyjna, wiele zależy od drewna. Na przykład dąb jest od sosny cięższy o jedną trzecią – dodaje.

Nie wiadomo, jakiego drewna użyto dwa tysiące lat temu i na jakim krzyżu powieszono Chrystusa. Mimo to wiele wskazuje, że nie był to krzyż łaciński, jaki znamy z kościelnych obrazów. Prawdopodobnie miał kształt litery „T” i od dwóch do dwóch i pół metra wysokości. W związku z tym ważył – jak się ocenia – 140 kilogramów. Jednak nawet i taki ciężar był nie do udźwignięcia, więc na miejscu straceń zawczasu wbijano pionowy słup (łac. stipes), a skazany donosił jedynie poprzeczną belkę (łac. patibulum). Co i tak było udręką, bo belka mogła ważyć 50 kilogramów i była nieoheblowana, przez co w ciało skazańca wbijały się drzazgi. Na miejscu egzekucji czekał go jeszcze większy ból. By go zadać, żołnierze sięgali po gwoździe i młotek.

Doktor Barbet, który już na początku lat 30. ubiegłego wieku zajął się badaniem szczegółów technicznych ukrzyżowania Jezusa, rekonstruował tę scenę krwawą metodą prób i błędów. Wstawił do laboratorium krzyż i przybijając do niego ludzkie zwłoki, mierzył, liczył, sprawdzał, czy to możliwe, by Jezus utrzymał się na krzyżu przybity za dłonie. Tak to jest przecież przedstawiane na obrazach.

Przybity za dłonie? Odpada

Ponieważ wieszanie ciał szybko zmęczyło naukowca, zaczął wieszać na krzyżu tylko ich fragmenty, co szczegółowo opisał: „Po dokonaniu amputacji dwóch trzecich kończyny górnej pełnego wigoru mężczyzny wbiłem kwadratowy gwóźdź o grubości 1/3 cala (gwoździe pasyjne) w środek dłoni (…) do łokcia delikatnie przymocowałem ciężar o wadze 45 kilogramów (połowa wagi ciała dorosłego mężczyzny o wzroście metr osiemdziesiąt). Po 10 minutach rana rozciągnęła się. (…) Potrząsnąłem lekko całością i ujrzałem, jak gwóźdź zaczyna przedzierać się między kośćmi śródręcza, rozrywając obficie skórę. (…) Przy drugim lekkim potrząśnięciu to, co trzymało się na resztkach skóry, zerwało się całkowicie”.

Doktor musiał tak potraktować aż 12 ramion, by dojść do przełomowych wniosków. Otóż ukrzyżowanych nie przybijano za dłonie, jak się powszechnie sądzi. Gwóźdź musiał wejść w odpowiednią szczelinę w kości nadgarstka, by ciało pod własnym ciężarem nie zerwało się z krzyża.

– Przechodząc między kośćmi, gwóźdź mógł nawet nie powodować złamań – tłumaczy profesor Sinkiewicz. – Ale uszkadzał okostną, mógł miażdżyć nerw pośrodkowy, powodując rozrywający ból ramion, porażenie części kończyny, niedokrwienne przykurcze. Przybijano też przecież nogi – także i tu dochodziło do bolesnych urazów. Jezus poza uszkodzeniem nerwów miał również zwichniętą prawą stopę.

Frederick T. Zugibe zaczął interesować się szczegółami ukrzyżowania ponad pół wieku temu, kiedy jeszcze nawet nie myślał, że zostanie profesorem patologii na Uniwersytecie Columbia. Zobaczył, co robił Pierre Barbet, i pomyślał: „O Jezu, to fascynujące”.

Kazał zbudować krzyż i też zaczął eksperymentować, tyle że nie ze zwłokami. Do ukrzyżowania zgłaszali się żywi ochotnicy, na początek prawie stu z grupy religijnej miejscowego zakonu świętego Franciszka. Choć Zugibe zamiast gwoździ stosował skórzane pasy, to i tak ludzie na krzyżu nie wytrzymywali dłużej niż 45 minut. Niektórzy chcieli, żeby ich zdjąć już po pięciu, tak dokuczliwy był ból ramion i dłoni. W szóstej minucie większość zaczynała się nadmiernie pocić, w dziesiątej pojawiało się już uczucie sztywności w klatce piersiowej i skurcze nóg.

W relacji wspomnianego już Łukasza Ewangelisty Chrystus umierał na krzyżu około trzech godzin.

Zdaniem doktora Barbeta po prostu się udusił. Według przybijającego zwłoki do krzyża Francuza to ostateczna przyczyna jego zgonu.

Doktora Zugibe przekonuje, że śmierć nastąpiła wskutek wstrząsu wywołanego bólem i utratą płynów, co doprowadziło do niewydolności krążeniowej.

– Trudno wskazać jedną przyczynę – twierdzi z kolei doktor Sinkiewicz. Nie wyklucza, że mogło dojść do pęknięcia serca (wolnej ściany lewej komory) z wylaniem się krwi do worka osierdziowego. Jest kardiologiem, więc zwrócił baczną uwagę na to, jak bardzo było narażone serce Jezusa. Na listę możliwych przyczyn zgonu profesor wpisuje też ostrą niewydolność oddechowo-krążeniową spowodowaną urazami klatki piersiowej, ciężkie zapalenie płuc z wysiękiem w jamie opłucnowej, wstrząs pourazowy, pokrwotoczny, hipowolemiczny, a nawet zawał.

Spisek ratujący życie

A co, jeśli to nie Jezus umarł na krzyżu? W tym miejscu warto przypomnieć relację z apokryficznej Ewangelii Barnaby. Można się z niej dowiedzieć, że to nie Jezus został ukrzyżowany, ale bardzo do niego podobny Judasz. Teorię o zostawieniu Jezusa przy życiu powszechnie przyjmują na przykład muzułmanie. Koran, mówiąc o Żydach, stwierdza: „Powiedzieli: zabiliśmy Mesjasza, Jezusa, syna Marii, posłańca Boga – podczas gdy oni ani Go nie zabili, ani Go nie ukrzyżowali, tylko im się tak zdawało”.

Czyżby scena egzekucji została odegrana? Takim tropem idą między innymi autorzy książki „Święty Graal, święta krew” M. Baigent, R. Leigh, H. Lincoln. I nie są jedynymi, którzy uparcie forsują teorię o spisku mającym na celu ocalenie Jezusa. W wielkim skrócie miałoby to wyglądać tak: albo ukrzyżowano kogoś innego, albo Chrystus został przybity do krzyża, lecz Józef z Arymatei zapłacił żołnierzom, a być może nawet Piłatowi, żeby móc ściągnąć skazańca, zanim umrze.

Jak zeznawał w swojej Ewangelii bliski towarzysz Jezusa święty Jan, ukrzyżowany umarł w chwili, gdy podano mu do ust gąbkę nasyconą octem. „Dokonało się” – rzekł wtedy Jezus i „skłoniwszy głowę, oddał ducha”.

Ocet dla współczesnych Chrystusowi mógł znaczyć tyle, ile kwaśne wino. Ale czy musiał? Wcale nie.

Badacz życia Jezusa Holger Kersten w książce „Jesus Lived in India” rozumuje tak: nazwa octu, po łacinie aceteum, pochodzi od słowa acidus (kwaśny), a w Persji używano do narkozy rośliny Asclepias acida (czyli kwaśna). Dodawano do niej konopie indyjskie i tak powstawał odurzający napój soma. W Indiach z kolei podobny napój zwał się homa i mógł wywołać omdlenie trwające do dwóch dni. Zwolennicy teorii Kerstena wskazują też na opium. Ich zdaniem narkotyk mógł zadziałać usypiająco, przeciwbólowo, spowodować zwolnienie oddechu. Można było przyjąć, że Jezus nie żyje, ściągnąć go z krzyża, podleczyć…

– Co za bzdury – oburza się profesor Sinkiewicz. – Skąd ktoś w tamtych czasach miałby wiedzieć, ile narkotyku podać, żeby dawka nie była ani za duża, ani za mała?

On jako lekarz nie ma wątpliwości – Jezus doznał tylu obrażeń, że nie mógł tego przeżyć. A już z pewnością nie mógłby przeżyć przebicia boku włócznią, co stało się przed samym zdjęciem z krzyża i prawdopodobnie spowodowało uszkodzenie opłucnej oraz osierdzia.

Dla myślących tak jak profesor Sinkiewicz wysoce prawdopodobnym dowodem wszystkich cierpień, jakich doznało ciało Jezusa­, jest Całun Turyński. Choć wynik badania wieku płótna metodą węgla 14C nie jest jednoznaczny. Wynika z niego bowiem, że tkanina może pochodzić z XIII lub nawet XIV wieku. Mimo to na świecie istnieje liczna grupa „całunowców”, którzy nie biorą tego pod uwagę, ale sycą się innymi badaniami.

Na przykład tymi, dzięki którym naukowcy z NASA odkryli, że w miejscu oczodołów postać na całunie ma odbicia dwóch monet rzymskich pochodzących z początku I wieku. W miejscu prawego oczodołu odcisnął się lepton lituus bity przez Poncjusza Piłata w roku 29, w lewym znalazło się odbicie dileptonu cesarza Tyberiusza­ wybitego ku czci jego żony Julii w tym samym roku.

To, że na całunie znajdują się ślady męskiej krwi, wynika z testów przeprowadzonych w Centrum Badań Genetycznych w Teksasie. A że to krew grupy AB, dowodzą z kolei badania w Katedrze Medycyny Sądowej w Turynie­. Jezus był Żydem sefardyjskim, a wśród nich ta grupa krwi występowała­ sześć razy częściej niż u reszty populacji.

Jeśli ktoś jest bardzo przywiązany do statystyk, zapewne ucieszy się, że są na świecie matematycy oceniający, iż właściwie to niemal niemożliwe, by całun był falsyfikatem. Według nich prawdopodobieństwo wynosi tylko jeden do ponad 18 miliardów. Nie może więc dziwić, że dla olbrzymiej grupy ludzi płótno z wizerunkiem Jezusa jest dowodem jego śmierci.

Istnieje też hipoteza, według której Jezus żył, gdy owijano go płótnem. Jej zwolennicy trzymają się tego, że krwawił, wydzielał ciepło, energię. Są już nawet książki na temat tych „energetycznych” teorii. A rozpowszechnienie ich rodzi kolejne pytania i wątpliwości. Skoro Jezus nie zmarł, to także nie zmartwychwstał. A skoro tak, to co się z nim stało?

Zabili go i uciekł?

Ponoć niektórzy widzieli go w Indiach – zarówno przed ukrzyżowaniem, jak i po nim. W budowaniu indyjskich wątków znaczący udział mają podróżnicy. Pod koniec XIX wieku rosyjski dziennikarz Nikołaj Notowicz odkrył ponoć w klasztorze Himis rękopisy świadczące o 18-letnim pobycie Jezusa w Indiach. Książkę o jego nieznanym życiu Notowicz wydał w kilku językach, co zainteresowało naukowców. Podążyli tym tropem i doszli jedynie do tego, że Rosjanin zmyśla.

Przejrzał go najpierw indolog profesor Max Müller z Oksfordu, potwierdzając, że nie ma w kanonie literatury tybetańskiej żadnych rękopisów, w których zachowałby się choć ślad po Jezusie. Z kolei profesor Archibald Douglas w 1896 roku zadał sobie trud i pofatygował się śladami Notowicza. Odpytał przełożonego klasztoru Hemis, który ani nie potwierdził informacji o tajemniczych rękopisach, ani nawet nie mógł sobie przypomnieć, by ktoś taki jak Nikołaj Notowicz kiedykolwiek go odwiedził.

Trop indyjski wciąż jednak odżywa – podążają nim kolejni odkrywcy zagadek życia i śmierci Jezusa. Ma w tym swój udział także polski lekarz i podróżnik Wacław Korabiewicz, który opierając się między innymi na re­welacjach rosyjskiego dziennikarza, napisał książkę o tym, że Jezus mógł wyjść z ukrzyżowania obronną ręką i ruszyć dalej trasą Jerozolima­–Góra Oliwna–Jezioro Ty­beriadzkie–Damaszek–Nisibis–Indie. Ponoć byli tacy, którzy Chrystusa tam widzieli.

Halucynacje? Są i takie teorie. Psychologiczne i psychiatryczne badania dowodzą, że jeśli umiera ktoś bardzo nam bliski, to nie zrywamy z nim kontaktu, tylko czujemy „intuicyjną obecność ducha osoby zmarłej”. 30 lat temu angielski lekarz Dewi Rees przebadał blisko 300 wdów oraz wdowców i niemal połowa przyznała, że ma halucynacje po zgonie współmałżonka. Z tego większość odczuwała obecność zmarłej osoby, co szósty ją widział, a co dziesiąty z nią rozmawiał.

– Zdarza się coś takiego jak uwewnętrznianie obiektu – mówi Krzysztof Kościołek, psychoterapeuta, który prowadzi zajęcia z ludźmi w żałobie. – Przywołuje się wspomnienia osoby, która odeszła. Ja bym jednak nie nazywał tego halucynacjami – zaznacza.

Wróćmy jednak do teorii próbujących wyjaśnić, dokąd odszedł Jezus, jeśli nie umarł na krzyżu. Mówią o tym podania wciąż żywe wśród mieszkańców Azji i Bliskiego Wschodu, powtarzane nawet w Syrii, Iranie i Afganistanie. Według jednych legend Jezus widziany był w pobliżu Urfy w Turcji, według innych udał się do górskiej twierdzy Masada na Pustyni Judzkiej. Wielu zwolenników ma również teoria, że Chrystus żył i umarł w Kaszmirze jako Yuz Asaf i tam, w starej dzielnicy Srinagaru, znajduje się jego grób znany jako Roza Bal (Grób Proroka). To parterowy pawilon, który z zewnątrz bardziej przypomina sklep z pamiątkami niż miejsce spoczynku.

Ponoć w środku oprócz grobu Jezusa są też jego ślady – dwa odciski stóp na kamiennej posadzce, a na każdym ślad po wbitych gwoździach. Niestety, trzeba chyba cudu, żeby je teraz zobaczyć. Zarządcy sanktuarium trzy lata temu zatrzasnęli drzwi przed ciekawskimi. Mieli dość pielgrzymek turystów i próśb o otwarcie grobu w celu pobrania próbki DNA.

Stygmaty przed sądem

Święty Paweł w Liście do Galatów pisze: „...albowiem ja znaki Pana Jezusowe noszę na ciele mojem”. Paweł prawdopodobnie zadał je sobie sam. Nożem. Ale Kościół katolicki zanotował 403 przypadki osób, których ciała naznaczone były prawdziwymi znakami Pana, czyli krwawiącymi ranami w miejscach, w których okaleczony był Chrystus.

Aby Kościół uznał taki przypadek, rany muszą pojawiać się spontanicznie, nie mogą ropieć ani gnić, krew musi być tętnicza, a rana nie może reagować na medykalia. Pierwszym uznanym stygmatykiem był święty Franciszek z Asyżu. Prawdziwy wysyp stygmatyków nastąpił w XVI wieku. W XX wieku było ich tylko trzech, ze słynnym ojcem Pio na czele.

Wątpliwości pojawiły się, gdy stygmatami zajęła się nauka. Pierwszy problem to miejsca okaleczeń. Większość stygmatyków miała rany na dłoniach, a dziś historycy są już pewni, że Rzymianie przebili Jezusowi nadgarstki. Poza tym według chrześcijańskiej tradycji żołnierze przebili włócznią prawy bok Jezusa, a wielu stygmatyków miało rany po lewej stronie tułowia. Drugi problem to sposób, w jaki pojawiały się rany. Nauka skłania się ku tłumaczeniu tego efektem psychosomatycznym, czyli zjawiskiem, kiedy emocje wpływają na fizjologię. Krótko mówiąc: organizm osoby religijnej, która silnie przeżywa śmierć Jezusa na krzyżu, może sam wytworzyć rany.

Zygmunt Freud uważał stygmaty za rezultat „nieuświadomionego poczucia winy”, a ich umiejscowienie miało odpowiadać nie tradycji, lecz osobistym wyobrażeniom stygmatyka. Jednak ze względu na rzadkość występowania stygmatów i towarzyszące im emocje religijne badania nad nimi nie są ujęte przez systematyczną wiedzę medyczną.

Krótka historia ukrzyżowania

Na ten sadystyczny sposób uśmiercania pierwsi wpadli Persowie. Słynny szachinszach Dariusz Wielki lubował się w wymyślaniu różnych wariantów ukrzyżowania przed murami Babilonu. Chodziło o możliwie największe upodlenie skazańca – aby wisiał i nie splamił ziemi.

Co biegłym wiadomo w tej sprawie?

– To mógł być zawał serca. Proces umierania i zgon przeanalizowałem drobiazgowo, odkładając na bok wiarę. Liczyły się wyłącznie parametry medyczne – zapewnia profesor Władysław Sinkiewicz, kierownik Kliniki Kardiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

Pozostało 99% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019