Nie wiadomo, jakiego drewna użyto dwa tysiące lat temu i na jakim krzyżu powieszono Chrystusa. Mimo to wiele wskazuje, że nie był to krzyż łaciński, jaki znamy z kościelnych obrazów. Prawdopodobnie miał kształt litery „T” i od dwóch do dwóch i pół metra wysokości. W związku z tym ważył – jak się ocenia – 140 kilogramów. Jednak nawet i taki ciężar był nie do udźwignięcia, więc na miejscu straceń zawczasu wbijano pionowy słup (łac. stipes), a skazany donosił jedynie poprzeczną belkę (łac. patibulum). Co i tak było udręką, bo belka mogła ważyć 50 kilogramów i była nieoheblowana, przez co w ciało skazańca wbijały się drzazgi. Na miejscu egzekucji czekał go jeszcze większy ból. By go zadać, żołnierze sięgali po gwoździe i młotek.
Doktor Barbet, który już na początku lat 30. ubiegłego wieku zajął się badaniem szczegółów technicznych ukrzyżowania Jezusa, rekonstruował tę scenę krwawą metodą prób i błędów. Wstawił do laboratorium krzyż i przybijając do niego ludzkie zwłoki, mierzył, liczył, sprawdzał, czy to możliwe, by Jezus utrzymał się na krzyżu przybity za dłonie. Tak to jest przecież przedstawiane na obrazach.
Przybity za dłonie? Odpada
Ponieważ wieszanie ciał szybko zmęczyło naukowca, zaczął wieszać na krzyżu tylko ich fragmenty, co szczegółowo opisał: „Po dokonaniu amputacji dwóch trzecich kończyny górnej pełnego wigoru mężczyzny wbiłem kwadratowy gwóźdź o grubości 1/3 cala (gwoździe pasyjne) w środek dłoni (…) do łokcia delikatnie przymocowałem ciężar o wadze 45 kilogramów (połowa wagi ciała dorosłego mężczyzny o wzroście metr osiemdziesiąt). Po 10 minutach rana rozciągnęła się. (…) Potrząsnąłem lekko całością i ujrzałem, jak gwóźdź zaczyna przedzierać się między kośćmi śródręcza, rozrywając obficie skórę. (…) Przy drugim lekkim potrząśnięciu to, co trzymało się na resztkach skóry, zerwało się całkowicie”.
Doktor musiał tak potraktować aż 12 ramion, by dojść do przełomowych wniosków. Otóż ukrzyżowanych nie przybijano za dłonie, jak się powszechnie sądzi. Gwóźdź musiał wejść w odpowiednią szczelinę w kości nadgarstka, by ciało pod własnym ciężarem nie zerwało się z krzyża.
– Przechodząc między kośćmi, gwóźdź mógł nawet nie powodować złamań – tłumaczy profesor Sinkiewicz. – Ale uszkadzał okostną, mógł miażdżyć nerw pośrodkowy, powodując rozrywający ból ramion, porażenie części kończyny, niedokrwienne przykurcze. Przybijano też przecież nogi – także i tu dochodziło do bolesnych urazów. Jezus poza uszkodzeniem nerwów miał również zwichniętą prawą stopę.
Frederick T. Zugibe zaczął interesować się szczegółami ukrzyżowania ponad pół wieku temu, kiedy jeszcze nawet nie myślał, że zostanie profesorem patologii na Uniwersytecie Columbia. Zobaczył, co robił Pierre Barbet, i pomyślał: „O Jezu, to fascynujące”.
Kazał zbudować krzyż i też zaczął eksperymentować, tyle że nie ze zwłokami. Do ukrzyżowania zgłaszali się żywi ochotnicy, na początek prawie stu z grupy religijnej miejscowego zakonu świętego Franciszka. Choć Zugibe zamiast gwoździ stosował skórzane pasy, to i tak ludzie na krzyżu nie wytrzymywali dłużej niż 45 minut. Niektórzy chcieli, żeby ich zdjąć już po pięciu, tak dokuczliwy był ból ramion i dłoni. W szóstej minucie większość zaczynała się nadmiernie pocić, w dziesiątej pojawiało się już uczucie sztywności w klatce piersiowej i skurcze nóg.
W relacji wspomnianego już Łukasza Ewangelisty Chrystus umierał na krzyżu około trzech godzin.
Zdaniem doktora Barbeta po prostu się udusił. Według przybijającego zwłoki do krzyża Francuza to ostateczna przyczyna jego zgonu.
Doktora Zugibe przekonuje, że śmierć nastąpiła wskutek wstrząsu wywołanego bólem i utratą płynów, co doprowadziło do niewydolności krążeniowej.
– Trudno wskazać jedną przyczynę – twierdzi z kolei doktor Sinkiewicz. Nie wyklucza, że mogło dojść do pęknięcia serca (wolnej ściany lewej komory) z wylaniem się krwi do worka osierdziowego. Jest kardiologiem, więc zwrócił baczną uwagę na to, jak bardzo było narażone serce Jezusa. Na listę możliwych przyczyn zgonu profesor wpisuje też ostrą niewydolność oddechowo-krążeniową spowodowaną urazami klatki piersiowej, ciężkie zapalenie płuc z wysiękiem w jamie opłucnowej, wstrząs pourazowy, pokrwotoczny, hipowolemiczny, a nawet zawał.
Spisek ratujący życie
A co, jeśli to nie Jezus umarł na krzyżu? W tym miejscu warto przypomnieć relację z apokryficznej Ewangelii Barnaby. Można się z niej dowiedzieć, że to nie Jezus został ukrzyżowany, ale bardzo do niego podobny Judasz. Teorię o zostawieniu Jezusa przy życiu powszechnie przyjmują na przykład muzułmanie. Koran, mówiąc o Żydach, stwierdza: „Powiedzieli: zabiliśmy Mesjasza, Jezusa, syna Marii, posłańca Boga – podczas gdy oni ani Go nie zabili, ani Go nie ukrzyżowali, tylko im się tak zdawało”.
Czyżby scena egzekucji została odegrana? Takim tropem idą między innymi autorzy książki „Święty Graal, święta krew” M. Baigent, R. Leigh, H. Lincoln. I nie są jedynymi, którzy uparcie forsują teorię o spisku mającym na celu ocalenie Jezusa. W wielkim skrócie miałoby to wyglądać tak: albo ukrzyżowano kogoś innego, albo Chrystus został przybity do krzyża, lecz Józef z Arymatei zapłacił żołnierzom, a być może nawet Piłatowi, żeby móc ściągnąć skazańca, zanim umrze.
Jak zeznawał w swojej Ewangelii bliski towarzysz Jezusa święty Jan, ukrzyżowany umarł w chwili, gdy podano mu do ust gąbkę nasyconą octem. „Dokonało się” – rzekł wtedy Jezus i „skłoniwszy głowę, oddał ducha”.
Ocet dla współczesnych Chrystusowi mógł znaczyć tyle, ile kwaśne wino. Ale czy musiał? Wcale nie.
Badacz życia Jezusa Holger Kersten w książce „Jesus Lived in India” rozumuje tak: nazwa octu, po łacinie aceteum, pochodzi od słowa acidus (kwaśny), a w Persji używano do narkozy rośliny Asclepias acida (czyli kwaśna). Dodawano do niej konopie indyjskie i tak powstawał odurzający napój soma. W Indiach z kolei podobny napój zwał się homa i mógł wywołać omdlenie trwające do dwóch dni. Zwolennicy teorii Kerstena wskazują też na opium. Ich zdaniem narkotyk mógł zadziałać usypiająco, przeciwbólowo, spowodować zwolnienie oddechu. Można było przyjąć, że Jezus nie żyje, ściągnąć go z krzyża, podleczyć…
– Co za bzdury – oburza się profesor Sinkiewicz. – Skąd ktoś w tamtych czasach miałby wiedzieć, ile narkotyku podać, żeby dawka nie była ani za duża, ani za mała?
On jako lekarz nie ma wątpliwości – Jezus doznał tylu obrażeń, że nie mógł tego przeżyć. A już z pewnością nie mógłby przeżyć przebicia boku włócznią, co stało się przed samym zdjęciem z krzyża i prawdopodobnie spowodowało uszkodzenie opłucnej oraz osierdzia.
Dla myślących tak jak profesor Sinkiewicz wysoce prawdopodobnym dowodem wszystkich cierpień, jakich doznało ciało Jezusa, jest Całun Turyński. Choć wynik badania wieku płótna metodą węgla 14C nie jest jednoznaczny. Wynika z niego bowiem, że tkanina może pochodzić z XIII lub nawet XIV wieku. Mimo to na świecie istnieje liczna grupa „całunowców”, którzy nie biorą tego pod uwagę, ale sycą się innymi badaniami.
Na przykład tymi, dzięki którym naukowcy z NASA odkryli, że w miejscu oczodołów postać na całunie ma odbicia dwóch monet rzymskich pochodzących z początku I wieku. W miejscu prawego oczodołu odcisnął się lepton lituus bity przez Poncjusza Piłata w roku 29, w lewym znalazło się odbicie dileptonu cesarza Tyberiusza wybitego ku czci jego żony Julii w tym samym roku.
To, że na całunie znajdują się ślady męskiej krwi, wynika z testów przeprowadzonych w Centrum Badań Genetycznych w Teksasie. A że to krew grupy AB, dowodzą z kolei badania w Katedrze Medycyny Sądowej w Turynie. Jezus był Żydem sefardyjskim, a wśród nich ta grupa krwi występowała sześć razy częściej niż u reszty populacji.
Jeśli ktoś jest bardzo przywiązany do statystyk, zapewne ucieszy się, że są na świecie matematycy oceniający, iż właściwie to niemal niemożliwe, by całun był falsyfikatem. Według nich prawdopodobieństwo wynosi tylko jeden do ponad 18 miliardów. Nie może więc dziwić, że dla olbrzymiej grupy ludzi płótno z wizerunkiem Jezusa jest dowodem jego śmierci.
Istnieje też hipoteza, według której Jezus żył, gdy owijano go płótnem. Jej zwolennicy trzymają się tego, że krwawił, wydzielał ciepło, energię. Są już nawet książki na temat tych „energetycznych” teorii. A rozpowszechnienie ich rodzi kolejne pytania i wątpliwości. Skoro Jezus nie zmarł, to także nie zmartwychwstał. A skoro tak, to co się z nim stało?
Zabili go i uciekł?
Ponoć niektórzy widzieli go w Indiach – zarówno przed ukrzyżowaniem, jak i po nim. W budowaniu indyjskich wątków znaczący udział mają podróżnicy. Pod koniec XIX wieku rosyjski dziennikarz Nikołaj Notowicz odkrył ponoć w klasztorze Himis rękopisy świadczące o 18-letnim pobycie Jezusa w Indiach. Książkę o jego nieznanym życiu Notowicz wydał w kilku językach, co zainteresowało naukowców. Podążyli tym tropem i doszli jedynie do tego, że Rosjanin zmyśla.
Przejrzał go najpierw indolog profesor Max Müller z Oksfordu, potwierdzając, że nie ma w kanonie literatury tybetańskiej żadnych rękopisów, w których zachowałby się choć ślad po Jezusie. Z kolei profesor Archibald Douglas w 1896 roku zadał sobie trud i pofatygował się śladami Notowicza. Odpytał przełożonego klasztoru Hemis, który ani nie potwierdził informacji o tajemniczych rękopisach, ani nawet nie mógł sobie przypomnieć, by ktoś taki jak Nikołaj Notowicz kiedykolwiek go odwiedził.
Trop indyjski wciąż jednak odżywa – podążają nim kolejni odkrywcy zagadek życia i śmierci Jezusa. Ma w tym swój udział także polski lekarz i podróżnik Wacław Korabiewicz, który opierając się między innymi na rewelacjach rosyjskiego dziennikarza, napisał książkę o tym, że Jezus mógł wyjść z ukrzyżowania obronną ręką i ruszyć dalej trasą Jerozolima–Góra Oliwna–Jezioro Tyberiadzkie–Damaszek–Nisibis–Indie. Ponoć byli tacy, którzy Chrystusa tam widzieli.
Halucynacje? Są i takie teorie. Psychologiczne i psychiatryczne badania dowodzą, że jeśli umiera ktoś bardzo nam bliski, to nie zrywamy z nim kontaktu, tylko czujemy „intuicyjną obecność ducha osoby zmarłej”. 30 lat temu angielski lekarz Dewi Rees przebadał blisko 300 wdów oraz wdowców i niemal połowa przyznała, że ma halucynacje po zgonie współmałżonka. Z tego większość odczuwała obecność zmarłej osoby, co szósty ją widział, a co dziesiąty z nią rozmawiał.
– Zdarza się coś takiego jak uwewnętrznianie obiektu – mówi Krzysztof Kościołek, psychoterapeuta, który prowadzi zajęcia z ludźmi w żałobie. – Przywołuje się wspomnienia osoby, która odeszła. Ja bym jednak nie nazywał tego halucynacjami – zaznacza.
Wróćmy jednak do teorii próbujących wyjaśnić, dokąd odszedł Jezus, jeśli nie umarł na krzyżu. Mówią o tym podania wciąż żywe wśród mieszkańców Azji i Bliskiego Wschodu, powtarzane nawet w Syrii, Iranie i Afganistanie. Według jednych legend Jezus widziany był w pobliżu Urfy w Turcji, według innych udał się do górskiej twierdzy Masada na Pustyni Judzkiej. Wielu zwolenników ma również teoria, że Chrystus żył i umarł w Kaszmirze jako Yuz Asaf i tam, w starej dzielnicy Srinagaru, znajduje się jego grób znany jako Roza Bal (Grób Proroka). To parterowy pawilon, który z zewnątrz bardziej przypomina sklep z pamiątkami niż miejsce spoczynku.
Ponoć w środku oprócz grobu Jezusa są też jego ślady – dwa odciski stóp na kamiennej posadzce, a na każdym ślad po wbitych gwoździach. Niestety, trzeba chyba cudu, żeby je teraz zobaczyć. Zarządcy sanktuarium trzy lata temu zatrzasnęli drzwi przed ciekawskimi. Mieli dość pielgrzymek turystów i próśb o otwarcie grobu w celu pobrania próbki DNA.
Stygmaty przed sądem
Święty Paweł w Liście do Galatów pisze: „...albowiem ja znaki Pana Jezusowe noszę na ciele mojem”. Paweł prawdopodobnie zadał je sobie sam. Nożem. Ale Kościół katolicki zanotował 403 przypadki osób, których ciała naznaczone były prawdziwymi znakami Pana, czyli krwawiącymi ranami w miejscach, w których okaleczony był Chrystus.
Aby Kościół uznał taki przypadek, rany muszą pojawiać się spontanicznie, nie mogą ropieć ani gnić, krew musi być tętnicza, a rana nie może reagować na medykalia. Pierwszym uznanym stygmatykiem był święty Franciszek z Asyżu. Prawdziwy wysyp stygmatyków nastąpił w XVI wieku. W XX wieku było ich tylko trzech, ze słynnym ojcem Pio na czele.
Wątpliwości pojawiły się, gdy stygmatami zajęła się nauka. Pierwszy problem to miejsca okaleczeń. Większość stygmatyków miała rany na dłoniach, a dziś historycy są już pewni, że Rzymianie przebili Jezusowi nadgarstki. Poza tym według chrześcijańskiej tradycji żołnierze przebili włócznią prawy bok Jezusa, a wielu stygmatyków miało rany po lewej stronie tułowia. Drugi problem to sposób, w jaki pojawiały się rany. Nauka skłania się ku tłumaczeniu tego efektem psychosomatycznym, czyli zjawiskiem, kiedy emocje wpływają na fizjologię. Krótko mówiąc: organizm osoby religijnej, która silnie przeżywa śmierć Jezusa na krzyżu, może sam wytworzyć rany.
Zygmunt Freud uważał stygmaty za rezultat „nieuświadomionego poczucia winy”, a ich umiejscowienie miało odpowiadać nie tradycji, lecz osobistym wyobrażeniom stygmatyka. Jednak ze względu na rzadkość występowania stygmatów i towarzyszące im emocje religijne badania nad nimi nie są ujęte przez systematyczną wiedzę medyczną.
Krótka historia ukrzyżowania
Na ten sadystyczny sposób uśmiercania pierwsi wpadli Persowie. Słynny szachinszach Dariusz Wielki lubował się w wymyślaniu różnych wariantów ukrzyżowania przed murami Babilonu. Chodziło o możliwie największe upodlenie skazańca – aby wisiał i nie splamił ziemi.