Sarkozy w końcówce kampanii odrabiał straty. Możliwa była niespodzianka i zwycięstwo rzutem na taśmę?
Philippe Marliere: Zwycięstwo Hollande'a wydawało się przesądzone. Jego przewaga w sondażach się kurczyła, ale ciągle była powyżej marginesu błędu 3 procent. Gdyby Sarkozy wygrał wszyscy, byliby zdumieni, włącznie z nim samym. Od kilku dni w obozie Sarkozy'ego panowało poczucie klęski, a Hollande czuł się już gospodarzem w Pałacu Elizejskim.
Sarkozy słusznie jest jednym z najgorzej ocenianych prezydentów?
Sarkozy postawił wszystko na jedną kartę. Próbował przeciągnąć wyborców głosujących na skrajnie prawicowy Front Narodowy Marine Le Pen. Wybory prezydenckie, podobnie jak w Polsce, są jednak bardzo specyficzne. Kandydat nie może być za bardzo na lewo albo na prawo. Musi łączyć, a nie dzielić. Sarkozy brzmiał natomiast jak amerykański neokonserwatysta. Zwłaszcza w sprawach bezpieczeństwa i imigracji. Kiedy Hollande mówił, że imigranci spoza Europy powinni dostawać prawo wyborcze, Sarkozy zaczął ostrzegać, że doprowadzi to do przejęcia Francji przez muzułmanów i zagrozi neutralności światopoglądowej. Każdego imigranta zrównał z wyznawcą radykalnego islamu. Ten antyimigrancki ton był dla wielu przekroczeniem granicy. Gdyby przegrał minimalną różnicą głosów, tak jak się to zazwyczaj dzieje w czasie wyborów, mógłby mówić o sporym szczęściu i wyszedłby z tego pojedynku z twarzą. Ale porażka kilkoma punktami procentowymi to katastrofa.
Francja jest w trudnej sytuacji gospodarczej. Nie boi się pan, że socjalistyczne eksperymenty mogą pogorszyć jej położenie?