Oddziały policji, które wcześniej prowadziły regularna bitwę z demonstrantami przy użyciu gazu łzawiącego, armatek wodnych i pałek zostały wycofane w ostatni weekend pod naporem krytyki władz, także zza granicy. Od tej pory w okolicach stambulskich placów Taksim i Gezi zapanował dziwny stan anarchii. Jak opisuje turecki dziennik "Hurriyet", członkowie opozycji politycznej, ale również najrozmaitszych ruchów alternatywnych i ugrupowań lewackich zablokowali główne drogi dojazdowe barykadami tworząc własne miasteczko.
Zamknięte są okoliczne sklepy i kawiarnie, jednak demonstranci zorganizowali własne bufety. Pojawiła się nawet zorganizowana ad-hoc biblioteka. Różne grupy - od Kurdów po republikanów i skrajnych lewicowców - prowadzą własne zajęcia - tańce, śpiewy, gimnastykę i zebrania polityczne - nie przeszkadzając sobie nawzajem. Od kilku dni nie zanotowano żadnego konfliktu poza sporadycznym przekrzykiwaniem sie hasłami.
Tu i ówdzie widać przewrócone podczas zamieszek samochody. Ściany budynków i opuszczone rolety sklepów pokryte zostały graffiti i napisami. Na budynkach - łącznie z Centrum Kulturalnym Ataturka pojawiły się plakaty polityczne - portrety rewolucjonistów i skierowane do premiera Erdogana hasło "zamknij się" . Sceneria przypomina nieco okolice muru berlińskiego tuż po zniesieniu wewnętrznej granicy niemieckiej albo demonstracje ruchu "okupuj Wall Street".
Tyle, że tureccy buntownicy okazują się bardzo zdyscyplinowani - antyrządowe okrzyki cichnę w godzinach modłów, a czasie święta Lailat al Miraj, które w tym roku wypadło 5 czerwca przebywający na "wyspie wolności" zobowiązali sie do niepicia alkoholu. Dbają o czystość zbierając śmieci i nie pozwalając na wyrzucanie odpadków na ulicę.
Nie wiadomo jak długo władze tolerować będą "wyspę wolności" (a raczej anarchii). Po fali oburzenia wywołanej brutalnymi akcjami policji raczej nie sięgną po argument siły, jednak wielotygodniowe tolerowanie wolności w hippisowskim stylu w samym sercu największej tureckiej metropolii raczej nie wydaje się realne.