Paryski szczyt uczestników formatu normandzkiego przyniósł niewiele konkretów, ale jedno unaocznił w sposób wyraźny: W polityce zagranicznej wszystko jest ze sobą powiązane. Nie można rozmawiać o konflikcie na Ukrainie nie petraktując o wojnie w Syrii i o kryzysie uchodźczym w Europie. Za wszystkie sznurki pociąga niewątpliwie rosyjski prezydent Władimir Putin. Na szczycie w Paryżu zaprezentował się francuskiemu prezydentowi Francois Hollande'owi, prezydentowi Ukrainy Petro Poroszenko i niemieckiej kanclerz Angeli Merkel jako sprytny taktyk.
Putin miał wyraźną przewagę. Rosyjskie ataki na oddziały rebelianckie zaostrzają sytuację w syryjskiej wojnie domowej i wywierają potężną presję na Zachód.
Na wschodniej Ukrainie Putin chwilowo milczy, ale pokazuje wyraźnie, że w każdej chwili może zwiększyć ataki prorosyjskich rebeliantów, jeśli będzie mu to potrzebne.
Możliwości nacisku ze strony państw zachodnich i Ukrainy są nikłe. Oczywiście, że sankcje nałożone przez UE i USA są dla Rosji bolesne, ale nie stanowią zagrożenia dla Putina. W pierwszym rzędzie Merkel, Hollande i reszta odrzucają łączenie kwestii syryjskiej z ukraińską, ale w kuluarach dyplomatycznych rozmów już dawno mowa jest o możliwościach pewnego rodzaju kompromisu z Rosją. Jej rola i reputacja zostaną znów wzmocnione, w zamian za to Kreml pójdzie trochę na ustępstwa na obszarach kryzysu. Do takiej formuły mogłoby się to sprowadzać. Strona rosyjska doskonale zdaje sobie z tego sprawę, że presja na Europę codziennie rośnie. Im gorsza sytuacja w Syrii, tym większa masa uchodźców przewalać się będzie w stronę zachodu. Jest to makabryczny rachunek.
Czy Putin chce dzielić?
To, co nie udało się w przypadku kryzysu ukraińskiego, mianowicie wbić klin między państwa UE, może powieść się przy negocjowaniu kwestii syryjskiej.