Donald Trump wygrał z wielu powodów, ale także dlatego, że rozmawiał z Amerykanami, szczególnie z tymi sfrustrowanymi swoją sytuacją, językiem, jaki oni znali z tradycji politycznej swego kraju. To tak jakby pewnej wiosny w ogrodzie wzeszły dawno w tym miejscu niewidziane, choć kiedyś popularne, rośliny. To amerykański izolacjonizm. Powiedzenie: a niech sobie inni radzą sami, nie będziemy „płacić" za bezpieczeństwo, powiedzmy Czechów i Polaków. Choć nie o nas tu przecież przede wszystkim chodziło.
Sytuacja powyborcza może się nad Potomakiem ułożyć na różne sposoby, dlatego Polska powinna teraz starać się dotrzeć do współpracowników nowego prezydenta. Zresztą część postulatów Trumpa współgra z polskim podejściem do bezpieczeństwa w regionie Europy Środkowej. Szczególnie przydałoby się, aby nowy prezydent zmobilizował europejskich partnerów do większych wydatków na obronę i poważniejszego potraktowania kwestii bezpieczeństwa.
Na pierwszy rzut oka rysują się trzy możliwości rozwoju wypadków. Pierwszy, klasyczny – musi się zmienić wiele, żeby nic się nie zmieniło. W tym wariancie okaże się, że siła administracji, biznesu, wojska, służb specjalnych jest w Ameryce znacznie poważniejsza niż politycznego establishmentu obu partii. Szczególnie, że wycofywanie się z zobowiązań politycznych i finansowych pociągałoby za sobą straty amerykańskich inwestorów, z których część jest powiązana z zapleczem republikanów i bez problemu dotrze do współpracowników prezydenta Trumpa.
Wariant drugi to szybki deal z Rosją. Z wszystkich bólów głowy, jakie ma dziś Ameryka, ten wydaje się najłatwiejszym do uśmierzenia. Ale nie musi to być od razu „nowa Jałta". W USA od dawna mówiło się, że naturalna byłaby wymiana „Syria za Ukrainę", czyli Ameryka zostawia wolną rękę Rosji w przestrzeni dawnego ZSRS, a Rosja ustępuje na Bliskim Wschodzie. To możliwy rozwój zdarzeń, tym bardziej że ofensywa rosyjska w Syrii to gra powyżej możliwości Kremla, a w amerykańskim establishmencie do dziś przechowali się zwolennicy tezy o istnieniu rosyjskiej sfery wpływów w granicach dawnego Imperium Sowieckiego. Zresztą będą się oni powoływali na „ducha ustaleń" sowiecko-amerykańskich sprzed ponad 25 lat. Sprowadzał się on – w największym skrócie mówiąc – do tego, że państwa Europy Środkowej mają jednak inny status niż dawne republiki sowieckie.
Dal nas najgorszy byłby wariant, w którym nowe relacje USA–Rosja zależałyby od osobistej decyzji prezydenta. Szczególnie gdy chciałby on „spróbować" całkiem nowej polityki. I polegałby na słowie honoru Władimira Putina. Osobisty styl amerykańskiej polityki opartej na doświadczeniu biznesowym nowego prezydenta mógłby się skończyć podobnie osobistą reakcją, w razie, gdyby Kreml jednak nie dotrzymał słowa. W ten wariant wkalkulować trzeba coś szczególnie niebezpiecznego, czyli niekontrolowany wzrost napięcia na linii Moskwa–Waszyngton. Oto w czasie procesu deimperializacji – w przypadku Rosji przebiega on wyjątkowo długo i burzliwie – Ameryka nagle zmieniłaby ton wobec Moskwy na konfrontacyjny. W takim wariancie trzeba by uznać, że to nie zbytnia uległość nowego prezydenta, ale nadmierna pobudliwość i wrażliwość na niedotrzymane słowo stałaby się głównym czynnikiem destabilizacji.