Reklama

Rzecz afrykańska. Czyli skąd to wszystko przypłynęło

W Afryce Zachodniej nie produkuje się prawie niczego. A handluje prawie wszystkim. Z całego świata.

Aktualizacja: 19.06.2018 12:24 Publikacja: 19.06.2018 00:01

Rzecz afrykańska. Czyli skąd to wszystko przypłynęło

Foto: Dereje Belachew

Jerzy Haszczyński z Dakaru

Mor Talla Kane, dyrektor senegalskiej Konfederacji Pracodawców, jest wysoki, szczupły, świetnie na nim leży długa szata zwana sabadorem. Materiał w kolorze brązu ze srebrną nutą pochodzi z Bangladeszu, a guziki są europejskie.

– Tylko mój krawiec jest senegalski – mówi. Mokasyny dyrektora Kane są tureckie, a zegarek włoski. Samochody najbardziej ceni niemieckie, ale ma też japoński i francuski.

I tak tu jest. Prawie wszystko przypłynęło do Senegalu z daleka i prawie wszystko przez port w Dakarze, który obsługuje też sąsiednie kraje, zwłaszcza pozbawione dostępu do morza Mali.

45 dni przez morza i oceany

Senegal ma dostęp do Oceanu Atlantyckiego, a ryby to jeden z niewielu towarów, których nie trzeba sprowadzać. I jeden z głównych artykułów eksportowych.

Reklama
Reklama

Żeby tuńczyk złapany u wybrzeży Senegalu trafił do puszki, a owoce morza zostały zamrożone, potrzebne są maszyny. I te płyną z Chin, które stały się głównym graczem w miejscowym przetwórstwie rybnym dzięki darom przekazanym narodowi senegalskiemu.

Gdy w 2005 roku Senegal zerwał nagle stosunki dyplomatyczne z Tajwanem, Chińska Republika Ludowa zapowiedziała wybudowanie Teatru Wielkiego i Muzeum Czarnej Cywilizacji. Z wdzięczności władze senegalskie dopuściły Chińczyków do intratnych gałęzi gospodarki – rybołówstwa i przetwórstwa rybnego.

– Maszyny pochodzą z metropolii Qingdao mającej ponad 8 milionów mieszkańców (czyli niewiele mniej niż 13-milionowy Senegal) – wyjawia mi spotkany w hotelu Wang Rongqiu, generalny menedżer Qingdao Jintailai International Trading CO Ltd., którego firma sprzedaje tu też maszyny dla budownictwa i energetyki. Wypływają z portu Qingdao nad Morzem Żółtym lub z położonego bardziej na południe Kantonu, gdzie firma Wanga też ma siedzibę.

Docierają do Senegalu po mniej więcej 45 dniach podróży przez morza Żółte, Wschodniochińskie, Południowochińskie, Cieśninę Singapurską oraz Oceany Indyjski i Atlantycki.

Wyspecjalizowane firmy spedycyjne w tych dwóch wielkich chińskich miastach oferują morski transport do Senegalu od 10 dolarów za metr sześcienny ładunku (internetowi pośrednicy kuszą propozycjami nawet „od 1 dolara", konkretnej jednak nie znalazłem). Płatności chińscy i senegalscy biznesmeni dokonują przelewami zazwyczaj w amerykańskiej Western Union, najpopularniejszej instytucji finansowej w tej części Afryki.

Rybne konserwy trafiają na miejscowy rynek, gdzie puszka tuńczyka kosztuje około 1000 franków CFA (ponad 6 złotych), albo do Europy. A te wyprodukowane na maszynach sprowadzonych przez Wanga Rongqiu do Chin.

Reklama
Reklama

Przez Kanton najczęściej płyną też chińskie tekstylia. Sprzedający je w Senegalu hurtownicy pochodzą zazwyczaj z prowincji Henan w środkowo-wschodnich Chinach. – Ma to uzasadnienie historyczne, stamtąd pochodziły firmy, które budowały Stadion Przyjaźni w Dakarze. To ich pracownicy przyciągnęli tu rodziny, znajomych – podkreśla Wan Peng, pierwszy sekretarz Ambasady ChRL w Senegalu.

Stadion powstał w latach 80. i nosi oficjalnie imię Leopolda Senghora, ojca senegalskiej niepodległości.

Boutique z mydłem i powidłem

Na każdej uliczce Dakaru, niemal w każdym domu, na parterze jest sklep czy zakład usługowy. Malutkie sklepiki z mydłem i powidłem nazywają się tu boutique, prowadzą je zazwyczaj obcokrajowcy.

Prawie codziennie przeciskałem się między stertami towaru w boutique'u brodatego Mauretańczyka, by pooglądać, co ma na półkach, i popatrzeć na jego klientów, którzy wpadają po miejscową wodę w plastikowym woreczku za 50 franków CFA (równowartość 30 groszy) czy kanapkę robioną z bagietki (w stylu francuskim), smarowaną masłem (z francuskiego koncernu) i pastą czekoladową (nie udało się ustalić, gdzie ją wyprodukowano).

Mauretańczyk zaopatruje się na targu półhurtowników Sandaga, kilka ulic stąd, a oni od hurtowników działających dalej od centrum. Przewozi z Sandagi na skromnym wózeczku po kilka sztuk różnych towarów od pochodzącej głównie z Europy żywności o długim terminie ważności po pochodzące z Chin kłódeczki, kredę szkolną i długopisy. Wafelki i ciasteczka są wyprodukowane w Turcji, coraz bardziej widocznej na rynku senegalskim. Mleko w kartonach i serki topione (których nie trzyma się w lodówce) są francuskie, kawa rozpuszczalna i herbata w torebkach z wielkich światowych koncernów z centralami w Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Czipsy kukurydziane i koncentrat pomidorowy w puszkach, wykorzystywany do narodowego dania tieboudiene (ryż i ryba) są senegalskie. Ryż dotarł tu w wielkich 25-kilogramowych workach z Tajlandii.

Obok boutique'u Mauretańczyka jest większy sklep Libańczyka, w którym są arabskie słodycze, suszone kiełbasy halal z Maroka i francuskie sery.

Reklama
Reklama

Kilka metrów dalej jest mający podobny towar jak u Mauretańczyka boutique Gwinejczyka – jego rodacy są tu wyjątkowo aktywni w handlu, wielu kopie też rowy, czego Senegalczycy nie chcą robić. A naprzeciwko niego dosyć wyjątkowy boutique, który prowadzi pucołowaty imigrant z Wysp Zielonego Przylądka.

Wyjątkowy, bo jest w nim duży wybór mocnych alkoholi, których muzułmanie (a w Senegalu jest ich ponad 90 proc., imigranci też są często wyznawcami islamu) raczej nie sprzedają. Nie jest to zakazane, tutejszy islam jest specyficzny, ale poza sklepikami z miejscowym piwem Flag, boutique alkoholowy to rzadkość.

Imigrant z Wysp Zielonego Przylądka jest katolikiem i oferuje wina, whisky, a nawet polskie wódki Sobieski i Belvedere – ta ostatnia za 30 tys. franków CFA (około 180 złotych) – które dotarły tu, jak przypuszcza, przez Francję.

Poza wódkami do Senegalu, jak mówią absolwenci polskich uczelni, z Polski docierają poprzez holenderskiego pośrednika cebula i jabłka. Znane tu były przez wiele lat żarówki Piła.

Strząśnij kurz i sprzedaj

W Senegalu nie brakuje cementu z miejscowych zakładów Sococim. Mansour Haris, który ma żonę Annę z Polski, zużył na budowę domu 100 ton. Murarze zrobili pustaki również z lokalnych i łatwo dostępnych materiałów – piachu z wydm i kamyczków. Senegalskie były też metalowe pręty wykorzystywane do stawiania domów – powstają ze złomu.

Reklama
Reklama

Z Afryki Zachodniej – senegalskiej prowincji Casamance i z Gabonu – pochodzi też część drewna, z którego stolarze wykonali stół, rzeźbione krzesła i drzwi.

– To twarde drewno, zwane tutaj dżibuti. Miejscowe drewno jest jednak kosztowne, do tego dochodzi robocizna, dlatego tańszym rozwiązaniem jest gotowe łóżko z Chin albo second hand z Niemiec czy Belgii – wyjaśnia Mansour Haris i dodaje, że pozostałe rzeczy, które mają w domu, są z importu. Od włoskich kafelków po turecką kuchenkę Ferre.

Jego żona ma na sobie sukienkę z „tradycyjnie afrykańskiego" kolorowego materiału zwanego wax, drukowanej obustronnie bawełny. Nie jest jednak afrykański, lecz holenderski.

– Często się tu mówi, że materiały są miejscowe, ale w rzeczywistości pochodzą z Europy czy Turcji. Typowe ubrania świąteczne są z adamaszku tureckiego lub niemieckiego. Bawełna nawet tu rośnie, ale jest słabej jakości, więc i bawełniane ubrania są zazwyczaj z importu – mówi Anna Haris.

W jej dzielnicy jest długa ulica, przy której w soboty pojawiają się stragany z popularnymi tu używanymi ubraniami. O targu, który wędruje po dzielnicach, mówi się Fug jaay, co w języku wolof znaczy „Strząśnij kurz i sprzedaj". Odzież second hand przypływa przez Ocean Atlantycki:  ze Stanów Zjednoczonych, z których statek do Dakaru podróżuje co najmniej 10 dni, i z Europy (od 5 do 10 dni).

Reklama
Reklama

Tajemnica wieku

– Co tu dużo ukrywać: prawie nic się w Senegalu nie produkuje – uśmiecha się Daouda Mine, redaktor naczelny popularnego dziennika „L'Observateur". Redakcja mieści się na ostatnim piętrze sześciokondygnacyjnego budynku przy dakarskim starym mieście – medinie. Dziennikarze pracują w jednym dużym pomieszczeniu – open space. Daouda Mine i sekretarze redakcji mają swoje oszklone boksy, wszędzie są stoły z Maghrebu, inne meble – z Turcji i Dubaju, zazwyczaj składane w Senegalu.

Na amerykańskich macintoshach łamany jest właśnie numer gazety, w którym jako afera dnia pojawi się sądowa historia z udziałem dwóch kuzynów z zapadłej wioski. Mieli rozmawiać o ożenku jednego z nich, ale się pokłócili o to, kto ma prawo siedzieć na lepszym miejscu. – Jestem starszy, więc mi ustąp – stwierdził Yanky. Ndane nie miał zamiaru, bo uważał, że są rówieśnikami. Źle się to dla niego skończyło, Yanky zadźgał go nożem.

A dwa lata później, i to wybije dziennikarka „L'Observateur" w tekście napisanym na komputerze koreańskiego Samsunga, dostał za to 10 lat kolonii karnej i grzywnę 5 milionów franków CFA na cele społeczne. Co jest dla wieśniaka sumą niewyobrażalną (to kilkadziesiąt pensji nauczyciela).

Inny dziennikarz wpisuje na amerykańskim komputerze HP wywiad z wydawcą magazynu „Icone", który pierwszy opublikował w Sengalu, w 2008 r., zdjęcia z tajnego „ślubu homoseksualnego". – Mam przyjaciół gejów, ale ich orientacja seksualna mnie nie obchodzi – mówi wydawca, któremu po publikacji grożono śmiercią. W tym konserwatywnym muzułmańskim kraju stosunki homoseksualne nie są akceptowane i grozi za nie kilka lat więzienia. Ale uczestnicy tajnej uroczystości sprzed pięciu lat uniknęli kary.

W jutrzejszej gazecie ukaże się też tekst o prezydencie Mackym Sallu, który „wszczyna dżihad przeciwko złodziejom bydła" (projekt nowelizacji kodeksu karnego przewiduje dla nich co najmniej pięć lat więzienia) oraz o zwolnionym prezesie federacji koszykówki, który rozważa, czy nie sprzedać domu za równowartość pół miliona euro, by zapłacić grzywnę nałożoną przez międzynarodową federację FIBA za zaniżanie wieku zawodników i zawodniczek, tak by mogli grać w reprezentacji do lat 18.

Reklama
Reklama

Trzeba jednak przyznać, że wiek trudno tu ocenić, zwłaszcza jeżeli chodzi o Senegalki. To także zasługa kosmetyków. Senegalskie, wyjątkowo piękne, kobiety smarują włosy i ciało miejscowym masłem karité, czyli masłoszem, kupowanym na kilogramy na targu. Włosy mają zazwyczaj nie swoje – noszą peruki, doplatają sobie, doszywają sprowadzone z zagranicy, zazwyczaj sztuczne. Naturalne, bardzo drogie, włosy dla Senegalek przypływają z Brazylii.

Powrót do korzeni

Od kilku lat następuje powolny powrót do afrykańskich produktów. Widoczny zwłaszcza w hotelarstwie i wytwarzaniu kosmetyków z miejscowych roślin. Choć w tym drugim wypadku jest problem z opakowaniami, te trzeba sprowadzać.

Kilka miesięcy temu w okolicy Saint Louis, największego miasta na północy i pierwszego założonego w regionie przez Francuzów (stara część jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO), otwarto nietypowy hotel – do spania są duże namioty na planie kwadratu, a w nich tylko materace. Otaczają mający jedynie tylną ścianę budynek, w którym mieści się restauracja.

– Prawie wszystko, co tu jest, pochodzi z Afryki: Senegalu i okolic – mówi właściciel Amadou Mbaye. Jest lekarzem, specjalistą od schistosomatozy roznoszonej poprzez wodę przez płazińce – przywry, drugiej obok malarii poważnej choroby pasożytniczej w regionie. Pojawiła się tu po wybudowaniu w latach 80. tamy na rzece Senegal, 40 km od miasta, wcześniej była w okolicy głównie słona woda, a w tej przywry się nie rozwijają. Schistosomatozą zarażonych jest tu milion ludzi, z tego u co dziesiątego ma ona poważny przebieg – z atakami na ośrodkowy układ nerwowy włącznie.

Po pracy w specjalistycznej przychodni dr Mbaye wykańcza swój hotel. Namioty pochodzą z Mauretanii, której granica jest zaraz za Saint Louis. Trzcina pokrywająca dach restauracji i drewno, z których powstały stoły, są senegalskie.

Nawet obrusy są miejscowe, tylko wentylator jest chiński, a odtwarzacz, z którego dobiegają przeboje w języku wolof, japoński.

W afrykańskim stylu jest też nowy czterogwiazdkowy hotel w centrum Dakaru – w wysokim wąskim budynku z małym dziedzińcem w środku. Właścicielka, postawna piękna Senegalka, zwana Madame Diouck, połączyła w nim pracę senegalskich rzemieślników i artystów, senegalskie materiały budowlane i farby z meblami z marokańskiego Marakeszu i barokowymi zdobieniami. W pokojach – każdy jest inny i ma zachodnią nazwę, jak Betty czy Lala – są sejfy z Francji i mydełka z Indonezji, aż dziw, że opłaca się je ściągać z tak daleka.

W restauracji na dachu hotelu bywają ministrowie i byli ministrowie w garniturach od europejskich krawców oraz śliczne kobiety w czarnych sukienkach lub w kolorowych senegalskich strojach zwanych bubu i z zawojami na głowach.

Kolorowe minibusy na prowincji

Ważni panowie podjeżdżają limuzynami wyprodukowanymi w Niemczech, USA czy Japonii.

Nowe samochody, które docierają przez port w Dakarze z Europy, Ameryki czy Azji Wschodniej, są bardzo drogie, nie tylko w stosunku do płac (średnia to około 100 tys. franków CFA, czyli równowartość 640 zł).

Najtańszy model świeżo wyprodukowanego japońskiego nissana qashqai kosztuje 14,9 mln franków CFA, czyli półtora raza więcej niż w Polsce. Podobne proporcje są w przypadku samochodów francuskich.

Dlatego na drogach dominują samochody z czasów, gdy niepodzielnie rządziła tu Partia Socjalistyczna (od uzyskania niepodległości w 1960 r. do 2000 r.), i to raczej nie z ostatnich lat tej epoki.

Dotyczy to zwłaszcza transportu publicznego na przedmieściach Dakaru i na prowincji, gdzie jeżdżą pomalowane na żółto i w tradycyjne senegalskie wzory car rapide'y, czyli przerobione na minibusy wyprodukowane w latach 80. półciężarówki Renault. Na przodzie Car rapide'ów są świątobliwe napisy, umieszczone tam przez właścicieli pochodzących zazwyczaj z wpływowej tu muzułmańskiej wspólnoty muridów, takie jak Alhamdoulilah, czyli Chwała Bogu.

Popularne są też nieco większe i nie tak kolorowe stare busy Mercedesa. Powoli wypierają je większe autobusy z Azji – indyjskie Tata i chińskie King Long. I jedne, i drugie przypływają w częściach do portu w Dakarze i są montowane przez miejscową firmę Senbus.

Top Africa

Sprzedawcy pamiątek i tekstyliów zapewniają zazwyczaj, że oferują produkty miejscowe. Rzadko jest to prawda. Etykietka przyczepiona do korali ma duży napis „Produkt senegalski", ale na drugiej stronie małe literki zdradzają, że jest jednak „Made in China".

Koszulki z nadrukiem „Senegal" czy „Dakar" nie zdradzają tak szybko kraju pochodzenia. Na metce jest napis „Top Africa" i dopisek „by Prosimex". Prosimex okazuje się firmą, która produkuje i rozprowadza odzież, z siedzibami na dalekim Mauritiusie i w jeszcze dalszym Hongkongu. W obu szefowie mają chińskie nazwiska.

Prawdopodobnie z Azji dotarł tu T-shirt w kolorze bordo, którym kusił mnie Afrykanin w centrum Dakaru w pierwszym dniu pobytu. Jego kolega chwytał mnie za rękę, zachęcając do odwiedzenia sklepu z „senegalskimi tekstyliami", a drugi demonstrował na przegubie ręki kilka „autentycznych szwajcarskich zegarków" za równowartość 60 złotych.

Nie zdążyłem zapytać, czy to ostateczna cena. Ten od T-shirtu pociągnął mnie mocno za nogawkę, sprawiając, że zapomniałem o ochronie kieszeni. Potem trzej rozpłynęli się w tłumie. Dopiero w hotelu (w afrykańskim stylu) zorientowałem się, że ukradli mi telefon komórkowy (fiński).

Zapewne szybko pojawił się na rynku senegalskim, choć nie przypłynął, jak prawie wszystko, przez port w Dakarze.

Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1277
Polityka
Podcast „Rzecz o geopolityce”: Putin szykuje się na kolejną wojnę. Mołdawski sprawdzian
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1276
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1275
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1274
Materiał Promocyjny
Firmy coraz częściej stawiają na prestiż
Reklama
Reklama