Pakistan to państwo znacznie od Iraku większe, posiadające broń atomową, a jego północne rubieże są jednym z najważniejszych ośrodków działania al Kaidy. Od zarania wojny z terrorem Amerykanie polegają na wojskowym reżimie Perweza Muszarrafa. W 2001 roku Waszyngton postawił zresztą przed nim sprawę jasno: jesteś z nami albo zrównamy twój kraj z ziemią. Generał wybrał tę pierwszą opcję i stał się przyjacielem Ameryki. Tym bardziej że ma wspólnego z nimi wroga – islamskich fundamentalistów.
Kłopot w tym, że poparcie dla Muszarrafa ma się nijak do proklamowanej przez prezydenta Busha misji niesienia kaganka demokracji w najbardziej odległe zakątki globu. Muszarraf to dyktator – sprawny, cywilizowany, rozsądny, ale jednak dyktator. Potwierdził to nie tak dawno, wprowadzając stan wyjątkowy.
Powrót Benazir Bhutto miał być – w zamyśle Amerykanów – początkiem demokratyzacji, która z kolei miała doprowadzić do ustabilizowania kraju. Ostrożnie, nie afiszując się, by nie przysporzyć Bhutto wrogów (amerykańskie poparcie w tamtej części świata nie przysparza politykom popularności), Waszyngton nakłonił Muszarrafa do zawarcia politycznego układu z jego dawną rywalką. To miała być koalicja sił świeckich przeciw siłom radykalnym. Skończyło się krwawą jatką.
Pakistan nie stał się bardziej demokratyczny, lecz pogrążył się w większym chaosie. Oczywiście trudno zrzucać całą winę na Amerykę, która ma ograniczony wpływ na wydarzenia w tym kraju. Pytanie, co teraz zrobi Waszyngton. Czy da sobie spokój z szerzeniem demokracji i wypisze kolejny czek Muszarrafowi, który pozostaje najpewniejszym wyborem w mętnej wodzie pakistańskiej polityki?