Reprezentujący nacjonalistyczną (prochińską) partię Kuomintang Ma Jing Dziou otrzymał 58 proc. głosów, jego rywal z rządzącej dotąd Demokratycznej Partii Postępowej (DPP) Frank Siedo – 41 proc. W wyborach od geopolityki ważniejsza była gospodarka i walka z korupcją. Ludzie po prostu mieli dość nieudolnych rządów odchodzącego prezydenta Czen Szuej Biena. Ale znaczenie zwycięstwa Ma sięga daleko poza wyspę. Nieprzypadkowo tuż po ogłoszeniu wyników z gratulacjami zadzwonił uradowany George W. Bush.
Tajwan to nie tylko ważna gospodarka, ale i jeden z największych potencjalnych punktów zapalnych w świecie. Krzyżują się tu interesy bezpieczeństwa Chin, USA i Japonii. Od czasu, gdy w 1949 roku wyparty przez komunistów z kontynentu rząd Kuomintangu schronił się na wyspie, w Cieśninie Tajwańskiej trwa narastający stan niebezpiecznego „niedookreślenia”. Pekin uważa wyspę za prowincję Chin „chwilowo poza kontrolą rządu centralnego”. Tajwańczycy nie chcą słyszeć o zwierzchnictwie, nawet symbolicznym, Pekinu z tej prostej przyczyny, że przyzwyczaili się do rozległych swobód obywatelskich i niespecjalnie mają ochotę oddać je w ręce Komunistycznej Partii Chin. Na wyspie wyrastają kolejne pokolenia ludzi, których z kontynentem zupełnie nic nie łączy. Po obu stronach cieśniny żyją coraz bardziej różne społeczeństwa.
Mimo to większość Tajwańczyków nie chce konfliktu w imię formalnego oderwania się od Chin. Wolą utrzymać wygodny status quo, a rozwiązanie problemu odsunąć na później. Tak właśnie należy rozumieć wybór Ma, który obiecał rozmowy z Pekinem, przywrócenie bezpośrednich połączeń lotniczych między Tajwanem a Chinami i złagodzenie ograniczeń wjazdowych dla turystów z kontynentu.
Odetchnęli nie tylko przywódcy w Pekinie, ale i oficjele w Waszyngtonie. Czen był dla Amerykanów wielce kłopotliwym partnerem. Z jednej strony trudno było odwrócić się do niego plecami – to w końcu były bohater ruchu demokratycznego, który jako pierwszy opozycjonista przełamał monopol Kuomintangu na władzę. Z drugiej, polityczne wolty Czena nierzadko przyprawiały administrację Busha o palpitacje serca – szczególnie, gdy prowokująco wywijał zapowiedziami różnego rodzaju niepodległościowych inicjatyw. A ostatnią rzeczą, jakiej Ameryka dziś potrzebuje, jest konflikt z Chinami, na przykład o Tajwan.
Jak jednak twierdzi amerykański ekspert Dan Blumenthal, wielkiego przełomu w relacjach w Cieśninie Tajwańskiej w związku z wyborami nie należy się spodziewać. Sam Ma stwierdził w sobotę, że zjednoczenie obu państw pod sztandarem Chin nie będzie przedmiotem negocjacji. Określił też Chiny jako „wciąż największe zagrożenie dla bezpieczeństwa” Tajwanu, przypominając o tysiącu chińskich rakiet wycelowanych w wyspę.