Z pierwszych gorących komentarzy unijnych polityków widać, że na razie wszyscy próbują odizolować chorego. Apele o jak najszybsze dokończenie procesu ratyfikacji w pozostałych krajach mają zapobiec rozszerzeniu się irlandzkiej epidemii. Gdyby ratyfikacji nie dokonała jeszcze np. Wielka Brytania, kryzys byłby znacznie poważniejszy. Jeśli UE uniknie tego zagrożenia, można się będzie zastanawiać, co dalej. W poniedziałek w Luksemburgu zbierają się szefowie dyplomacji, a już w czwartek w Brukseli odbywa się szczyt unijnych przywódców. To oni będą radzić, jak nie dopuścić do tego, by Wspólnota pogrążyła się w kryzysie. Od 1 lipca kierowanie Unią przejmuje na pół roku Francja. Znając zapał i ambicje jej prezydenta, można oczekiwać, że coś wymyśli.

Ale najpierw przywódcy UE zapytają o zdanie premiera Briana Cowena. Skoro jego kraj odrzucił traktat, to musi wytłumaczyć, co można zrobić. Podobnie było po klęsce konstytucji. Francuzi odrzucili traktat w referendum, potem prezydent Nicolas Sarkozy wyszedł z propozycją minitraktatu, zamienionego w drodze negocjacji międzyrządowych w traktat lizboński.

Najtrudniejszym rozwiązaniem byłoby negocjowanie nowego traktatu. Po pierwsze, już przy lizbońskim przywódcy ledwo doszli do porozu- mienia. Po drugie, nie ma gwarancji, że Irlandczycy nie odrzucą kolejnego dokumentu. W przypadku Francji wystarczyło zmienić nazwę i wykreślić kilka patetycznych sformułowań, by uniknąć referendum. Irlandia i tak musi organizować referendum, więc ten trik nie zadziała. Trudno też zdecydować, co zmienić w traktacie, skoro wiele obaw Irlandczyków, np. dotyczących podatków, neutralności czy spraw obyczajowych, nie znajduje potwierdzenia w treści.

Z pewnością UE może dodać do traktatu deklaracje, w których raz jeszcze zagwarantuje m.in., że nie podwyższy niskich podatków i nie zmusi neutralnej Irlandii do udziału we wspólnych siłach zbrojnych itp. Pytanie jednak, czy takie deklaracje pomogą przekonać Irlandczyków do zagłosowania na „tak” w nowym referendum.