Mimo protestów na ulicach i gwizdów na stadionie podczas tureckiego hymnu prezydent Abdullah Gül wydawał się zadowolony. Swego gospodarza, prezydenta Armenii Serża Sarkisjana, zaprosił na rewanżowy mecz do Stambułu.

– Przyjazd Güla to przełom polityczny i psychologiczny. Jeszcze kilka lat temu w Erewanie było nie do pomyślenia, by zjawił się tu jakikolwiek turecki urzędnik, nawet średniego szczebla – powiedział „Rz” Stepan Grigorian, armeński politolog i były dyplomata. – Gdyby nie konflikt w Gruzji, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. Ankara zrozumiała, że na celowniku Rosji mogą się znaleźć kolejne kraje na Kaukazie. Dlatego problemy Górskiego Karabachu i ludobójstwa Ormian zeszły na drugi plan.

Podobnie uważają analitycy tureccy. – Obie strony zgodziły się, że nie należy całego problemu zostawiać przyszłym pokoleniom. Teraz wiele zależy od sytuacji w obu państwach, a zwłaszcza w Armenii. Pytanie, czy prezydent Sarkisjan jest w stanie zmobilizować ludzi do poparcia jego działań. Sądzę, że tak – mówił „Rz” prof. Ilter Turan z Uniwersytetu Bilgi w Stamuble.

Największym problemem jest historia. Erewan podkreśla, że podczas I wojny światowej Turcy dopuścili się ludobójstwa na Ormianach (zginęło ich 1,5 mln). Siedząc za zabezpieczoną kuloodpornymi szybami stadionową lożą, obaj prezydenci znajdowali się 500 metrów od pomnika poświęconego zamordowanym. Ankara nie godzi się na określenie „ludobójstwo”, uważa, że mordów dopuszczały się obie strony.

Granica między Turcją a Armenią jest zamknięta od kilkunastu lat. Od czasu, gdy Ormianie zdobyli Górski Karabach, przejmując kontrolę nad częścią terytorium Azerbejdżanu, który jest bliskim etnicznie sojusznikiem Turcji.