Przeżytek, który rodzi paradoksy

Formalnie Amerykanie głosują dziś nie na Obamę czy McCaina, lecz na elektorów, którzy dokonają właściwego wyboru w połowie grudnia

Aktualizacja: 04.11.2008 07:45 Publikacja: 04.11.2008 02:45

Według amerykańskiej konstytucji to do tej 538-osobowej grupy wyznaczonych przez stany obywateli należy decyzja, kto stanie na czele państwa. Amerykańskie wybory prezydenckie to w gruncie rzeczy 51 osobnych elekcji odbywających się tego samego dnia w 50 stanach i w stołecznym Dystrykcie Kolumbii.

Każdemu stanowi przypada określona liczba głosów w kolegium elektorskim (w dużym uproszczeniu zależy ona od liczby ludności). Ludna Kalifornia ma ich 55, a rozległa, ale słabo zaludniona Montana – tylko trzy. Zwycięzca w danym stanie zgarnia całą przypadającą tam pulę głosów elektorskich (wyjątkiem są Maine i Nebraska). Ten, kto zgarnie więcej niż połowę (w tych wyborach co najmniej 270), może być pewien wygranej. Choć bowiem wybrani w stanach elektorzy mają – według konstytucji – swobodę głosowania w zgodzie z własnym sumieniem, to w praktyce są przedstawicielami partii wyznaczanymi przez ich szefostwo. Głosowanie przeciw kandydatowi własnej partii zdarza się niezwykle rzadko, jest bowiem równoznaczne z politycznym samobójstwem.

Kolegium zostało wpisane do Konstytucji Stanów Zjednoczonych jako kompromis między wyborami powszechnymi i wyborem prezydenta przez Kongres. Pod koniec XVIII wieku wybory powszechne nawet Amerykanom wydawały się zbyt radykalną i trudną do zrealizowania ideą, ale autorzy konstytucji obawiali się zarazem zbytniego skupienia władzy w rękach Kongresu. Stworzono więc kolegium, czyli ciało złożone z niezależnie głosujących obywateli wyznaczanych przez stany. I choć z czasem prawo głosu zaczęło przysługiwać coraz szerszym kręgom Amerykanów, system ten zachowano.

Wielu Amerykanom wydaje się on przeżytkiem. Wskazują na paradoksy, jakie mogą z niego wyniknąć, choćby taki, że zdobywca większości głosów wyborców w całym kraju wcale nie musi zdobyć większości w kolegium. Najlepszym tego dowodem były pamiętne wybory z 2000 roku, gdy demokrata Al Gore zdobył w sumie o pół miliona głosów więcej niż George W. Bush, ale przegrał walkę o Biały Dom.

Nie był to pierwszy taki przypadek: podobnie było w 1876 i 1888 roku. Wcześniej dwukrotnie w kolegium dochodziło do pata i wyboru dokonywała Izba Reprezentantów (w taki sposób prezydentami zostali Thomas Jefferson i John Quincy Adams).

Choć dyskusja o potrzebie zniesienia elektorów powraca co jakiś czas na łamy prasy czy na forum Kongresu (w 1970 roku Senat rozpatrywał projekt stosownych zmian), to kolegium wciąż ma się dobrze. Amerykanie mają tak nabożny stosunek do konstytucji, a wszelkie zmiany w niej wymagają tak ogromnego wysiłku politycznego, że ciało to nie wydaje się zagrożone.

[b][ramka][link=http://www.rp.pl/temat/80250.html]Wszystko o wyborach w USA[/link][/ramka][/b]

Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1103
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1102
Świat
Szef NATO: Musimy oddać Donaldowi Trumpowi sprawiedliwość
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1101
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Świat
Tragiczna lawina w Indiach. Pod śniegiem zostało uwięzionych kilkadziesiąt osób
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”