W wyborach do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2009 roku Polacy będą mogli wybrać 50 eurodeputowanych. Ale faktycznie na liście szczęśliwców, którzy dostąpią zaszczytu współdecydowania o losach Unii i pobierania za to sowitych wynagrodzeń, znajdzie się jeszcze jedna osoba. Kolejny na liście za pierwszą 50 będzie czekał na wynik referendum w sprawie traktatu lizbońskiego w Irlandii, które odbędzie się prawdopodobnie jesienią 2009 r. Jeśli zakończy się wynikiem pozytywnym, to automatycznie 51. eurodeputowany dołączy do swoich kolegów w Brukseli i Strasburgu.
– Nie będzie potrzeby organizowania wyborów uzupełniających. Polska ordynacja w jej projektowanym kształcie jest tak skonstruowana, że łatwo można powiedzieć, kto jest następny na liście – mówi „Rz” profesor Stanisław Gebethner, specjalista prawa konstytucyjnego. Zauważa jednak, że politycy muszą pomyśleć w porę o dopisaniu do ordynacji odpowiedniego przepisu.
Tę niecodzienną decyzję o zmianie liczby eurodeputowanych w trakcie kadencji podjął ostatni szczyt unijnych przywódców. – Najbardziej zależało na tym Hiszpanii, bo ona może zyskać aż cztery dodatkowe mandaty – mówi nam nieoficjalnie osoba zbliżona do negocjacji. Według traktatu nicejskiego liczba eurodeputowanych wynosi 736, traktat lizboński zwiększa ją do 751. Wybory do PE w czerwcu 2009 roku odbędą się jeszcze według traktatu nicejskiego, a lizboński może wejść w życie kilka miesięcy później, jeśli zaakceptują go Irlandczycy. Początkowo planowano, że do zmiany liczby deputowanych dojdzie dopiero w następnej kadencji w 2014 roku, ale ostatecznie szczyt zdecydował o rozwiązaniu przejściowym. Ci, którzy mieli zyskać w Lizbonie (12 państw), dostaną swoje mandaty wcześniej. Ale za to ci, którzy mieli stracić – Niemcy – zachowają je do końca kadencji. Przejściowo więc liczba deputowanych będzie wyższa niż w traktacie lizbońskim i wyniesie 754.