Afera wywiadowcza na niespotykaną skalę wybuchła zaledwie kilka dni po wizycie w Waszyngtonie prezydenta Rosji.
Po spotkaniu w Białym Domu Dmitrij Miedwiediew i Barack Obama sprawiali wrażenie, że ogłoszony w zeszłym roku „reset” we wzajemnych stosunkach przynosi efekty, a przywódcy w przyjaźni rozwiązują kolejne problemy. Czar prysł, gdy agenci FBI aresztowali w niedzielę dziesięciu rosyjskich szpiegów (jedenasty wpadł we wtorek na Cyprze). Ludzie o sfałszowanej tożsamości – tak zwani nielegałowie – latami próbowali zdobyć zaufanie analityków think-tanków oraz pracowników administracji rządowej.
Moskwa w zakodowanych wiadomościach stawiała im jasne zadania: zdobyć informacje w sprawie broni atomowej, odkryć szczegóły stanowiska rządu USA w kwestii Iranu czy traktatu o redukcji zbrojeń strategicznych.
Rosjanie odrzucają zarzuty i nie pozostawiają wątpliwości: afera ma związek z wizytą Miedwiediewa. – Moment został wybrany ze szczególnym kunsztem – stwierdził szef dyplomacji Siergiej Ławrow, żądając od USA wyjaśnień. – Nie rozumiemy powodów, które skłoniły amerykańskie Ministerstwo Sprawiedliwości do wystąpienia z publicznymi deklaracjami w duchu „szpiegowskich historii” z czasów zimnej wojny – oświadczyło MSZ w Moskwie. A premier Władimir Putin wyraził nadzieję, że ostatnie wydarzenia w USA nie zniweczą postępu we wzajemnych stosunkach.
– To niezwykła afera, zwłaszcza że Miedwiediew dopiero co opuścił nasz kraj. Być może wysyłamy Rosjanom jakąś wiadomość – mówi „Rz” Peter Earnest, szef Międzynarodowego Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie (wcześniej przez ponad