Na ostrzelanej we wtorek przez północnokoreańską artylerię wyspie Yeonpyeong znaleziono wczoraj zwłoki dwóch kolejnych ofiar ataku. – To mężczyźni 60-letni, prawdopodobnie robotnicy budowlani – powiedział rzecznik policji. Liczba zabitych wzrosła więc do czterech. Wczoraj po południu czasu polskiego na wyspie dalej płonęły lasy. Pracownicy służb ratowniczych przeszukiwali teren, sprawdzając, czy nie ma jeszcze innych ofiar.
Przedstawiciele władz w Seulu są podzieleni w kwestii reakcji kraju na atak Północy. Ministerstwo Obrony zasugerowało, by Korea Południowa zwróciła się do USA z prośbą o sprowadzenie na jej terytorium broni jądrowej. Przeciwny takiej opcji jest jednak prezydent Li Miung Bak. Odwetowa operacja wojskowa też jest raczej wykluczona, gdyż władze obawiają się eskalacji konfliktu i otwartej wojny.
– W społeczeństwie Korei Południowej panuje powszechne przekonanie, że za wszelką cenę należy unikać militarnej konfrontacji z Północą – mówi „Rz” mieszkający w Seulu Jamie Wong. – Starsi ludzie sporo tu opowiadają o okropnościach wojny w latach 1950 – 1953 i młodsze pokolenia obawiają się powtórzenia tej tragedii. Widząc zwęglone zwłoki w telewizji, ludzie oczywiście czują gniew, ale wolą zaciskać zęby i nie odpowiadać – dodaje.
Potwierdza to profesor John Delury z uniwersytetu Yonsei w Seulu. – We wszystkich rozmowach słychać tu przede wszystkim jedno zdanie: „Nie chcę wojny” – powiedział. Są jednak również osoby, które mają na ten temat inne zdanie. Według cytowanego przez „Voice of America” mieszkańca stolicy Li Czeon Gu Korea Północna nie wahała się zaatakować wyspy, ponieważ rząd w Seulu nie reagował dostatecznie ostro na poprzednie incydenty. Na przykład na zatopienie korwety „Cheonan”, trafionej, według wszelkiego prawdopodobieństwa, północnokoreańską torpedą.
Wiele osób wskazuje, że Phenian coraz bardziej się rozzuchwala: wtorkowy atak był odmienny od poprzednich, gdyż po raz pierwszy skierowano pociski na zamieszkane terytorium. – Jeśli takie ataki się powtórzą, to Seulczycy zaczną robić zapasy ryżu albo wynosić się z kraju – mówi „Rz” przebywająca w stolicy Korei Południowej polska koreanistka Kinga Dygulska-Jamro.