To wnioski z odtajnionego niedawno raportu Departamentu Stanu.
Autorzy 55-stronicowego dokumentu przyjrzeli się warunkom pracy osób zatrudnionych w sześciu amerykańskich placówkach w Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie, Omanie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Nie chodziło oczywiście o amerykańskich dyplomatów, ale o kucharzy, strażników, ogrodników, portierów i sprzątaczy pochodzących z Bangladeszu, Etiopii, Filipin, Indii, Nepalu czy Sri Lanki.
Okazało się, że lokalni przedstawiciele firm odpowiedzialnych za rekrutację pracowników zabierali im paszporty, choć prawo wszystkich czterech państw zakazuje takich praktyk. Niemal połowa przepytanych przez Amerykanów pracowników przyznała, że za możliwość pracy w amerykańskich placówkach musiała uiścić „opłatę rekrutacyjną”, która przekraczała równowartość sześciomiesięcznej pensji. Część pracowników stawała się w praktyce niewolnikami nowych pracodawców, ponieważ, by móc zapłacić pośrednikowi jeszcze przed wyjazdem, albo zaciągnęli długi u rodzin, albo wyprzedali swój majątek.
Wiele osób zatrudnionych w amerykańskich ambasadach narzekało na niskie płace i dyskryminację ze względu na kraj pochodzenia. W Arabii Saudyjskiej sprzątający Hindusi dostawali miesięcznie 213 dolarów (równowartość 607 złotych), ale pochodzący z Bangladeszu już tylko 106 dolarów (302 złote). Niektórzy się skarżyli, że nie wypłacano im obiecanych wcześniej pieniędzy, a niskie zarobki nie wystarczały nawet na pokrycie kosztów utrzymania. Wiele osób musiało w związku z tym nielegalnie dorabiać po godzinach.
Skarżono się również na warunki mieszkaniowe: zagrzybione ściany i niezabezpieczone przewody elektryczne. Metraż przypadający na jedną osobę jest porównywalny z przysługującym więźniom w najsurowszych zakładach karnych w Stanach Zjednoczonych. W jednym z ośrodków w stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich na jedną osobę przypadało 2,2 metra kwadratowego. Brakowało też pryszniców, przez co niektórzy, aby zdążyć umyć się przed pracą, musieli wstawać nawet o 3 rano.