„Los luteranów niepewny" – napisał wczoraj portal estońskich mediów publicznych ERR. Od kilku tygodni w mediach wprost padają słowa „schizma" i „rebelia".
Wszystko przez porozumienie, które w grudniu ubiegłego roku podpisały dwa estońskie Kościoły ewangelicko-luterańskie: ten w kraju (nazywany w skrócie EELK) i ten drugi – poza granicami (E.E.L.K.).
– Zjednoczenie poparło 68 procent estońskich parafii poza granicami kraju. To zdecydowana większość. Tylko 13 w USA i Kanadzie było przeciwko. I nagle kilka z nich teraz grozi odejściem – mówi „Rz" Arho Tuhkru, sekretarz estońskiego Kościoła ds. stosunków zagranicznych.
Rebelianci mają jeden argument – to oni, a nie obecni biskupi w Estonii należą do prawdziwego estońskiego Kościoła, którego duchowni musieli uciekać z kraju w 1944 roku.
Gdy do Tallina zbliżała się Armia Czerwona, na Zachód wyjechało wtedy około 80 tys. Estończyków, w tym 60 tys. luteranów. Wśród nich byli arcybiskup, biskupi i ponad 70 pastorów. W Kanadzie i USA nie przerwali swojej działalności. W 1947 r. biskup Johann Kopp wysłał pismo do wszystkich pastorów, w którym ogłosił, że estoński Kościół istnieje nadal i pozostaje niezależny. – Parafie, które nie zgadzają się ze zjednoczeniem, uważają, że tylko Kościół za granicą ma prawo do spuścizny po EELK. Twierdzą, że za czasów sowieckich duchowni w Estonii okazywali obojętność – mówi Tuhkru.