Polacy z Białorusi o wigiliach przedwojennych i powojennych

Zmieniały się ustroje, zmieniały granice państw, a sposób obchodzenia świąt jest prawie taki sam

Aktualizacja: 22.12.2011 19:53 Publikacja: 22.12.2011 19:38

Elżbieta Dołęga-Wrzosek całe życie ułożyła zgodnie ze słowami, które usłyszała od mamy w 1944 roku:

Elżbieta Dołęga-Wrzosek całe życie ułożyła zgodnie ze słowami, które usłyszała od mamy w 1944 roku: „Córeńko, pamiętaj, i to najważniejsze, żeś Polka”

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Pisalnik a.pis. Andrzej Pisalnik

Korespondencja z Baranowicz i Grodna

81-letnia Elżbieta Dołęga-Wrzosek, zasłużona dla odrodzenia polskości na Białorusi, całe życie ułożyła zgodnie ze słowami, które usłyszała od mamy w 1944 roku. Matka, żegnając córkę, łączniczkę Armii Krajowej, którą Niemcy zabierali ze Stołowicz pod Baranowiczami do obozu w Kołdyczewie, powiedziała: „Córeńko, pamiętaj, i to najważniejsze, żeś Polka, że masz tych dwóch chłopców, o których musisz dbać, i pamiętaj, że w naszej rodzinie wszyscy zawsze mieli dobre wykształcenie".

Pani Elżbieta spełniła testament mamy w 100 procentach. Wychodząc za mąż za Białorusina, postawiła warunek, że w domu będą rozmawiali tylko po polsku i przestrzegali polskich tradycji. Jej mąż Eugeniusz Sieliwończyk się zgodził. Ich dzieci, mimo białoruskiego pochodzenia ojca, uważają się za Polaków. Córka Teresa Sieliwończyk jest niekwestionowanym liderem społeczności polskiej w Baranowiczach. Pani Elżbieta to założycielka jednej z najlepszych na Białorusi polskich placówek oświatowych – Społecznej Szkoły Polskiej im. Tadeusza Reytana w Baranowiczach.

Jeden z chłopców, o których miała dbać, to Rysiek Wagner. Jej matka przygarnęła go w 1941 roku. Poprosił o to ojciec chłopaka, Żyd z Warszawy, który z rodziną uciekł w 1939 roku przed Niemcami do Baranowicz. Rodzina Wagnerów została zamordowana. Rysiek przez całą wojnę spał za fortepianem, gdy Niemcy pojawiali się w domu, chował się pod tapczanem. 15 lat temu Elżbieta Dołęga–Wrzosek odebrała w Izraelu przyznany jej mamie pośmiertnie za uratowanie Ryśka tytuł Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.

Po wojnie ukończyła romanistykę i germanistykę w Instytucie Języków Obcych w Mińsku, spełniając życzenie mamy, aby zdobyła dobre wykształcenie.

Kolędy śpiewane półgłosem

– Pamiętam jeszcze Wigilie sprzed 1939 r., gdy mieszkaliśmy w Warszawie – opowiada urodzona w 1930 r. w Mławie Elżbieta Dołęga-Wrzosek. Święta w przedwojennej Polsce zapamiętała jako urocze, pełne tajemniczych szeptów dorosłych, chowających przed dziećmi świąteczne prezenty. – Wtedy wierzyłam jeszcze w Świętego Mikołaja – uśmiecha się.

Wiarę w niego straciła po rozpoczęciu wojny. Jej tata został wcielony do wojska, a do Warszawy zbliżali się Niemcy. Rodzice zdążyli się umówić, że przedostaną się do Równego, bo w tamtej okolicy rodzice ojca mieli majątek. Udało się dotrzeć tylko ojcu pani Elżbiety. Gdy na Wołyniu pojawili się Sowieci, został zabity przez miejscowych chłopów jako „polski pan i wyzyskiwacz ludzi pracujących".

Jego żona z małą Elą dotarły do Stołowicz i stwierdziła, że nie mają szans na dalszą podróż. Tu też świętowały pierwsze Boże Narodzenie w Związku Radzieckim. Zebrało się u pani Teresy, matki Elżbiety, około 20 Polek z dziećmi, zarówno miejscowych, jak i uciekinierek z Polski. Mówi, iż władza radziecka nie tolerowała świąt religijnych, więc siedziało się przy szczelnie zasłoniętych oknach, a kolędy śpiewało się półgłosem.

– Ta pierwsza radziecka Wigilia nie była najgorsza. Myśmy jeszcze nie były takie biedne, a i panie przyniosły ze sobą jakieś wigilijne przysmaki – opowiada pani Elżbieta. – Tylko karpia nie mogłyśmy nigdzie kupić.

Kolejne święta wychodziły coraz gorzej. W 1940 roku Teresa Dołęga-Wrzosek, aby utrzymać córkę i nianię, musiała podjąć w Baranowiczach studia nauczycielskie. Uczyła się bardzo dobrze, więc dostawała stalinowskie stypendium. Gdyby władze wiedziały, że studentka, która dostała się na studia jako Teresa Wrzosek, jest zameldowana w Stołowiczach jako Teresa Dołęga, cała rodzina nie uniknęłaby zesłania do łagru. Rzecz w tym, iż wcześniej w Stołowiczach Teresa Dołęga została wypędzona z pracy w miejscowej szkole za to, że była Polką. Na dodatek NKWD dowiedziało się, że jest wdową po „wrogu ludu", zamordowanym przez ukraińskich chłopów. Skorzystanie z drugiego członu podwójnego nazwiska pomogło matce pani Elżbiety ukryć się na studiach w Baranowiczach, a władzom w Stołowiczach, które co jakiś czas upominały się o Teresę Dołęgę, mała Ela i jej niania odpowiadały, że „gdzieś wyjechała, nie wiemy dokąd".

Do niezapomnianych wieczerzy wigilijnych zalicza pani Elżbieta także tę, którą udało się przyrządzić podczas niemieckiej okupacji w 1943 roku. – Przygotowaliśmy prażuchę, którą przyprawiliśmy siemieniem lnianym. Mieliśmy też kompot z suszu i nawet opłatek cudem zdobyty – opowiada. Pani Elżbiecie ta Wigilia zapadła w pamięci, bo dzięki prażusze (w tym przypadku była to zalana wrzątkiem i ubita mąka żytnia) najedli się do syta. A składniki na prażuchę i kompot dostali dzięki temu, że sprzedali wełniane skarpetki.

– Wtedy gospodarze ogradzali swoje poletka drutem kolczastym. Owce, przyciskając się do drutu, zostawiały kawałki wełny. Ja tę wełnę z drutu zbierałam i niosłam do domu, a tam z mamą i ciocią skubałyśmy ją i przędły, robiąc na sprzedaż skarpetki i rękawiczki – opowiada pani Elżbieta.

Opłatek z daleka

Urodzony przed wojną pod Kleckiem koło Nieświeża krajoznawca i dziennikarz Witold Iwanowski wspomina, że zarówno podczas wojny, jak i po niej dzieci i młodzież z okolicznych wsi i chutorów zbierali się razem, by iść na pasterkę do jedynego czynnego w okolicy kościoła w Nieświeżu.

– Nie baliśmy się komunistycznych zakazów, bo, jak to na wsi, wszyscy doskonale się znali i raczej nie donosili na siebie – wspomina pan Witold.

Przyznaje, że później, gdy zamieszkał w Grodnie, chodzenie do kościoła wiązało się z ryzykiem, zwłaszcza jeśli ktoś zajmował ważne stanowisko. Sam Witold Iwanowski był grodzieńskim korespondentem gazety Partii Komunistycznej BSRR „Zwiazda", ale zaszczepiona w dzieciństwie tradycja wieczerzy wigilijnej była silniejsza od groźby przyłapania na hołdowaniu „nieistniejącemu Bogu" oraz „burżuazyjnym zabobonom", jak określała tradycję obchodów Bożego Narodzenia radziecka propaganda.

– Jakoś zawsze udawało się dostać opłatek. Albo sam w przeddzień Wigilii niezauważenie szedłem do kościoła, albo ktoś ze znajomych przynosił – zapewnia Iwanowski. Wspomina, że w czasach radzieckich opłatek często dostawało się od krewnych z Polski, którzy wysyłali  go  w liście.

– Opłatek też przywożono z Wilna, bo u nas go wówczas nie wypiekano – opowiada wieloletni działacz Związku Polaków na Białorusi historyk Józef Porzecki. Z dzieciństwa pamięta, że cała rodzina zawsze szła do kościoła rano 25 grudnia. – Pasterki wówczas nie było, bo władza nieżyczliwie traktowała większe zgromadzenia wiernych, zwłaszcza z takiej okazji – mówi. Pamięta, że z okazji święta rodzice pozwalali mu nie iść do szkoły, ale przed kościołem zawsze stali przedstawiciele władz czy szkolnej administracji i spisywali nazwiska. – Potem w szkole tych, którzy byli w kościele, wzywali do tablicy i stawiali złe oceny, a czasem tacy jak ja byli wystawiani na pośmiewisko na szkolnym apelu – mówi Porzecki, przyznając jednak, iż dyrekcji szkoły z tym ośmieszaniem nie bardzo szło, gdyż mieszkał we wsi, która w 90 procentach składała się z Polaków.

To, że traktowana niechętnie przez władze radzieckie mniejszość polska na Białorusi wzajemnie się wspierała, często ograniczając kontakty do swojego kręgu kulturowego, potwierdzają doświadczenia pani Elżbiety. Po wojnie studiuje w Mińsku. Środowisko, w którym się obraca – głównie Polacy. – Na Wigilię 1950 roku nazbierało się nas  około trzydziestki. Nie było mowy o organizowaniu święta religijnego w akademiku – opowiada pani Elżbieta.

Na szczęście znajome rodzeństwo wynajmowało pokój. Mieli patefon i jakimś cudem u kogoś znalazła się płyta z kolędami. – Śpiewaliśmy pod patefon te kolędy do białego rana, bo i tak do akademików nikt by nas w nocy nie wpuścił – nie kryje wzruszenia moja rozmówczyni.

Dzięki babciom

Po upadku komunizmu, gdy święta religijne można już było obchodzić jawnie, Polacy na Białorusi obchodzą Boże Narodzenie zgodnie z przekazaną przez babcie i dziadków tradycją przedwojenną.

– W tym roku będzie jak zwykle 12 dań. Barszcz czerwony, do niego – smażone na oleju uszka z grzybami, kilka sałatek, karp, śledzie, kisiele żurawinowy i owsiany, kompot z suszu, piernik, makowiec, łamańce i królowa Wigilii – kutia, koniecznie z pszenicy – zdradza wigilijne menu. W jej mieszkaniu zbiorą się dzieci, wnuki i prawnuki. Będą śpiewali polskie kolędy, a dla najmłodszych pani Elżbieta szykuje prezenty i inne niespodzianki, aby dzieciaki doznawały takich samych przeżyć co ona podczas świąt Bożego Narodzenia w Warszawie przed wojną.

Korespondencja z Baranowicz i Grodna

81-letnia Elżbieta Dołęga-Wrzosek, zasłużona dla odrodzenia polskości na Białorusi, całe życie ułożyła zgodnie ze słowami, które usłyszała od mamy w 1944 roku. Matka, żegnając córkę, łączniczkę Armii Krajowej, którą Niemcy zabierali ze Stołowicz pod Baranowiczami do obozu w Kołdyczewie, powiedziała: „Córeńko, pamiętaj, i to najważniejsze, żeś Polka, że masz tych dwóch chłopców, o których musisz dbać, i pamiętaj, że w naszej rodzinie wszyscy zawsze mieli dobre wykształcenie".

Pozostało 93% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1017