Recep Tayyip Erdogan ma wielkie marzenie. Turecki premier (i pobożny muzułmanin) wyjawił, że chciałby wybudować wielki meczet na stambulskim wzgórzu Büyük Caml?ca, skąd roztacza się panorama Bosforu. Świątynia miałaby symbolizować wielkość Turcji pełniącej pod rządami Erdogana rolę klamry spinającej Azję i Europę.
Znawcy dziejów Turcji od razu skojarzyli ten plan z Niebieskim Meczetem, który kazał wznieść u szczytu swojej potęgi w połowie XVI wieku Sulejman Wspaniały.
Erdoganowi nigdy nie brakowało ambicji ani konsekwencji. Oczywiście mało kto chciałby zaprzeczyć temu, że w ostatniej dekadzie to rzeczywiście on jest głównym autorem sukcesów Turcji. Wzrost gospodarczy sięgający w najlepszych latach 11 proc. w połączeniu z potęgą wojskową (półmilionowe wojsko tureckie jest drugą po amerykańskiej armią NATO) i przebudową polityki wewnętrznej pod dyktando Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) uczyniło z Turcji najpoważniejszego gracza politycznego i gospodarczego na styku Europy, Azji i Bliskiego Wschodu.
Tureckich intelektualistów rozpiera duma, gdy wspominają o „Następnym stuleciu” George'a Friedmana, w której to książce amerykański politolog wróży nadchodzącą potęgę Turcji (a przy okazji i Polski). Państwa, w których rozegrała się arabska wiosna, już teraz patrzą na Turcję jako na wzór albo chociaż punkt odniesienia dla własnych przemian. To jedyne państwo islamskie, które zdołało osiągnąć sukces gospodarczy i stworzyć stabilny system demokratyczny.
Erdogan nie ukrywa, że marzy mu się rola regionalnego przywódcy. Podczas swojego głośnego przemówienia w kwietniu powiedział: „Rodzi się nowy Bliski Wschód. To my będziemy właścicielami, pionierami i sługami tego Bliskiego Wschodu”. I dodał: „Nawet w snach nie sięgniecie do miejsc, do których rozciągnie się nasza władza”.