Od samego początku nie brakowało w nim pro-europejskich akcentów. "Dokończyć projekt jednolitego rynku" mówi Cameron, możemy mu tylko przyklasnąć! Pytanie jednak co dalej, bo obietnica referendum padła.
Cameron musi wybrać, czy ważniejsze są pragnienia eurosceptycznego skrzydła jego własnej partii czy wiarygodność kraju, na którego czele stoi, w Europie. Dwóch konserwatywnych premierów - Margaret Thacher oraz John Major - już podjęło tę grę i poniosło klęskę. Ułudą jest twierdzenie, że ktoś pozwoli Wielkiej Brytanii na wycofanie się z wielu unijnych polityk przy jednoczesnym zachowaniu korzyści płynących ze wspólnego rynku UE. Opcja norweska (dostęp do rynku bez prawa głosu) jest dla samych Brytyjczyków nie do zaakceptowania. Nikt nie pozwoli jednak na groźny dla całego projektu precedens, kiedy to Unię potraktowano by niczym restauracyjne menu, z którego wybiera się ulubione potrawy. Cierpliwość europejskich przywódców jest na wyczerpaniu.
Zanosi się na to, że Londyn uzyska ustępstwa, o które zabiega w negocjacjach wieloletniego budżetu UE, utrzyma swój rabat i uzyska cięcia w unijnych wydatkach. Czy to jednak wystarczy, by wypełnić obietnice, które Brytyjczycy usłyszeli dziś z ust swojego Premiera? Przy radykalizacji debaty publicznej w Wielkiej Brytanii, jest to bardzo mało prawdopodobne.
"Nie jestem brytyjskim izolacjonistą" zapewnia Cameron, stawiając się jednak w bardzo trudnej sytuacji. Trudno sobie wyobrazić, by ustąpiono Wielkiej Brytanii na wszystkich polach. Nie może być więc mowy o podaniu w przyszłości pytania, czy Brytyjczycy zgadzają się na jakieś nowe, specjalne warunki członkostwa Wielkiej Brytanii w UE. To prawda, że przełamująca gospodarczy kryzys Unia w najbliższych latach może się dramatycznie zmienić. Pytanie może więc brzmieć jedynie, czy Wielka Brytania zostanie w tej zmienionej Unii, czy nie. Odkładając referendum na przyszłość, Premier Cameron kupił sobie trochę czasu. Pytanie, czy zachowa się jak odpowiedzialny polityk, czy też skaże się w Europie na marginalizację. Pytanie w końcu, czy Brytyjczycy zdolni są jeszcze do prowadzenia sensownej debaty publicznej na temat UE.