Tym razem funkcjonariusze interweniowali, gdy około tysiącosobowa grupa demonstrujących dotarł w pobliże zamkniętego dla ruchu placu Kizilay. Demonstracje rozpoczęły się od protestów przeciwko likwidacji jednego z niewielu stambulskich parków (park Gezi w dzielnicy Taksim) i wycince ostatnich drzew. Władze miasta przy poparciu premiera Recepa Tayyipa Erdogana chciały tam zbudować centrum handlowe (a także – jak się później okazało – meczet).
W istocie nie chodzi jedynie o plany architektoniczne, które zdaniem liberalnej inteligencji tureckiej są jedynie dowodem arogancji władzy (większość budowli proponowanych w Taksim, podobnie jak nowy most nad Bosforem krytykowanych jest przez architektów jako przykład złego smaku i chybionej koncepcji urbanistycznej). Wielkomiejska inteligencja i zwolennicy idei republikańskich uważają, że premier i jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) w istocie wprowadzają do Turcji tylnymi drzwiami rządy autorytarne oparte na ideologii islamskiej.
Już wcześniej sprzeciw budziły takie inicjatywy władzy jak ograniczenie prawa do aborcji, wprowadzanie treści religijnych do nauczania w szkołach i zgoda na noszenie przez kobiety islamskich chust zakrywających włosy. Ostatnio władze wprowadziły zakaz sprzedaży alkoholu w godzinach wieczornych i nocnych oraz zakaz reklamy napojów alkoholowych.
Miejsce wybuchu zamieszek nie jest przypadkowe - okolice placu Taksim od co najmniej dwóch dekad uchodzą za najbardziej dynamiczny dystrykt Stambułu. To rejon nowoczesnych biurowców, sklepów i lokali w stylu zachodnim będących ulubionym miejscem spotkań młodej inteligencji. Próby przebudowy w tym obszarze traktowane są jako symboliczne zawłaszczenie oazy nowoczesności przez władze.
Premier najwyraźniej wciąż nie traktuje rozruchów jako poważnego zagrożenia – nawet mimo ich masowości i rozlewania się na inne duże miasta tureckie (Izmir, Adana, Gaziantep). Nie odwołał swojej wizyty w Maroku, a przed odlotem oskarżył „elementy radykalne" o destabilizowanie sytuacji w kraju.