Decyzja ta spotyka się z falą krytyki ze strony społeczeństwa zaniepokojonego skutkami skażenia po trzęsieniu ziemi i tsunami, które w marcu 2011 r. doprowadziły do śmierci blisko 18 tys. ludzi, i katastrofy w elektrowni w Fukushimie. Na razie 48 japońskich reaktorów atomowych pozostaje wyłączonych, ale trwają prace nad ponownym włączeniem ich do krajowego systemu energetycznego.
Za drogo bez atomu
Głównym powodem decyzji rządu są olbrzymie koszty rezygnacji z atomu, których może nie wytrzymać nawet tak zamożny kraj jak Japonia. Do tej pory japońskie koncerny energetyczne wydały 90 mld dol. na dodatkowy import surowców energetycznych (głównie skroplonego gazu i ropy naftowej), a także 16 mld dol. na poprawę bezpieczeństwa w elektrowniach jądrowych – również tych, których katastrofa sprzed trzech lat bezpośrednio nie dotknęła. Dwa koncerny energetyczne już zwróciły się do rządu o wsparcie na łączną sumę 50 mld dolarów, bez czego grozi im bankructwo.
Olbrzymie koszty dostosowania do najwyższych standardów bezpieczeństwa mogą spowodować, że w przypadku kilkunastu wyłączonych obecnie reaktorów powtórne uruchomienie może w ogóle okazać się nieopłacalne.
Ogłoszony przez rząd dokument dotyczący rozwoju energetyki określa elektrownie jądrowe jako podstawowe źródło energii w kraju (choć nie wskazuje, jaki ma być ich udział procentowy w wytwarzaniu elektryczności). Wśród innych źródeł energii wymieniono węgiel kamienny oraz elektrownie wodne.
Minister gospodarki i przemysłu Toshimitsu Motegi zaznaczył, że Japonia stawia także na rozwój odnawialnych źródeł energii, jednak osiągnięcie ich udziału w bilansie energetycznym kraju na poziomie 20 proc. potrwa co najmniej do 2030 r. Tymczasem czasu nie ma, bo przemysł już sygnalizuje kłopoty wskutek narzuconych mu drastycznych oszczędności.