Wczorajsze rozmowy komisarza UE ds. finansowych Pierre'a Moscoviciego w Atenach ograniczyły się do wymiany uprzejmości i opinii. Nie mogło być inaczej, w sytuacji gdy Grecja znajduje się na politycznym rozdrożu w oczekiwaniu na wynik wyborów prezydenckich i być może parlamentarnych.
Najpóźniej za dwa miesiące powinna otrzymać ostatnią transzę z 240 mld euro kredytu w ramach pomocy finansowej tzw. trójki, czyli EU, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W myśl optymistycznych prognoz powinna stanąć na nogi na tyle, że mogłaby sama szukać brakujących środków na rynkach finansowych. Plany te przekreśliła panika na ateńskiej giełdzie w ostatnim tygodniu, której towarzyszył 20-proc. spadek. Dochodowość dziesięcioletnich obligacji rządowych wzrosła momentami do 11 proc. Taka była reakcja rynków na zapowiedź premiera Antonisa Samarasa przyśpieszenia o kilka miesięcy wyborów prezydenckich.
Jego ugrupowanie, Nowa Demokracja, znalazło kandydata – 73-letniego Stavrosa Dimasa, byłego komisarza UE ds. środowiska. Wraz z jego prezentacją zaczęło się wszystko walić.
A to dlatego, że premier posłużył się szantażem, zapowiadając nowe wybory parlamentarne, jeżeli obecnemu parlamentowi nie uda się wybrać głowy państwa. Jest tajemnicą poliszynela, iż kandydat rządowej koalicji na prezydenta nie ma szans na uzyskanie większości w parlamencie. Wybiera on prezydenta w skomplikowanej procedurze. Już jutro rozpoczyna się pierwsza z trzech tur głosowania.
Ostatnia, krytyczna, odbędzie się 29 grudnia tego roku. – Wszystko zależy od tego, czy tego dnia Dimasa poprze 180 z 300 posłów parlamentu – tłumaczy „Rz" George Tsogopoulos z ateńskiego think tanku Eliamep. Przy czym koalicja rządowa dysponuje 155 głosami. Szuka obecnie brakujących 25 i nikt nie wie, czy to się uda. – To nic innego jak polityczny hazard – komentuje posunięcie premiera Samarasa dziennik „Kathimerini".