Korespondencja z Brukseli
Pozornie Unia Europejska nie była obecna w tych wyborach, nie ona była elementem dzielącym głosujących. Ale ich wynik daje szansę na europejski kurs tego wielkiego kraju.
— Słabszy wynik AKP (Partii Sprawiedliwości Rozwoju) to odrzucenie pomysłu zmiany konstytucji i wprowadzeniu systemu prezydenckiego. Turcy opowiedzieli się za modelem wielopartyjnym. To w konsekwencji oznacza więcej demokracji i reformy, które przybliżą nas do UE — mówi "Rzeczpospolitej" Ozgur Unluhisarcikli, dyrektor biura GMF w Ankarze. Turcja prowadzi od roku negocjacje akcesyjne z UE. Obecnie praktycznie zamrożone, ze względu na łamiące europejskie zasady działania prezydenta i rządu.
Wygrana, ale na poziomie tylko 41 procent, to porażka AKP, której liderem jest prezydent, a wcześniej wieloletni premier Recep Erdogan. Chciał on absolutnej większości, która nie tylko pozwoliłaby islamistycznej partii na samodzielne rządy, jak przez ostatnie 13 lat, ale też dałaby jej mandat do zmiany konstytucji i stworzenia w Turcji systemu prezydenckiego. Dałby on Erdoganowi władzę absolutną, tak popularną w innych krajach muzułmańskich. W Turcji jednak wyborcy przestraszyli się takiej perspektywy i niektórzy odwrócili się od partii AK. Erdogan uszanował ich werdykt. — Głos ludu stoi ponad wszystkim — oświadczył prezydent. Eksperci uważają, ze wynik to dowód, że Turcja jest demokratyczna, mimo że w ostatnich latach rząd dokonywał wstecznych reform. — To ciągle kraj, w którym wybory mogą doprowadzić do zmiany rządów — skomentowali w powyborczej analizie Amanda Paul i Demir Murat Seyrek z brukselskiego think tanku EPC.
Partia Sprawiedliowści i Rozwoju będzie teraz musiała szukać koalicjanta. — To najbardziej prawdopodobny scenariusz. Rząd mniejszościowy byłby zbyt niestabilny, a przyspieszone wybory to strata czasu i pieniędzy. Nie zmienią woli wyborców — uważa ekspert GMF.