Choć to wakacyjny sezon, przez całą Rosję mozolnie przebijamy się przez kawalkady ciężarówek. Tirowcy przeważają wśród naszych nowych znajomków. Na parkingach, na których szukamy posiłku, prysznica, czasem sauny i noclegu są królestwem szoferów, którzy nie łykają kilometrów dla przyjemności jak my, ale dla chleba. Policja drogowa też uwagę skupia na nich, a takich jak my lekceważy.
W okolicach Sankt Petersburga jest jednak inaczej. Sława dawnej stolicy, bliskość morza, lato zachęcają do turystyki skuteczniej niż w innych regionach Rosji. Mijamy sporo autobusów wycieczkowych, które gnają tu aż z Moskwy oraz z pobliskiej „pribałtyki". Sporo motocyklistów, kamperów. Okolice Sankt Petersburga oferują nawet rzecz w Rosji nieznaną czyli kampingi.
Przyjechaliśmy tuż po świcie, uniknąć chcieliśmy korków (to się nam udało) oraz dotrzeć pod Ermitaż przed tłumem (bez skutku, kilkusetosobowa kolejka już była sformowana więc obeszliśmy się smakiem). Pozostało nam piesze poznawanie miasta, bo z parkowaniem też krucho.
Szybko doceniliśmy różnicę miedzy dwoma metropoliami Sankt Petersburgiem i Moskwą. W Pitrze nikt się nie spieszy, ulicami chodzi się wolniej, nawet policjanci machają swymi „pałeczkami" leniwiej. Kobiety mają tu na sobie mniej makijażu i obcasy niższe, a często nie mają ich wcale. Mimo to osobliwie urodziwe i mniej pretensjonalne. Jak ich miasto.
Wielbiciele Krakowa poczują się w Pitrze dobrze. Czcicielom Warszawy raczej Moskwę polecić należy. Zagraniczni turyści też to doceniają, więc w Petersburgu tłum, szczególnie Chińczyków. Wycieczka statkiem po centralnych kanałach była i im i nam miłym przerywnikiem. Już przy poprzedniej tu wizycie przymierzaliśmy się do petersburskiej gastronomi w wersji na bogato. Rosję chciałem pożegnać blinami z kawiorem, ale ostatecznie wybraliśmy bardziej „europejsko".