– Do wszystkiego w życiu można się przyzwyczaić. Nawet do wstawania o 3.45 – opowiada Anna, urzędniczka resortu pracy, która codziennie dojeżdża do stolicy ponad 170 km z Lublina. Z dworca wyrusza o 5.17, na miejscu jest tuż przed ósmą rano. – W naszym mieście nie było dla mnie zajęcia – tłumaczy.
To nie jest odosobniony przypadek. – Mamy prokuratora, który codziennie przyjeżdża z Katowic – mówi Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej.
Z problemem braku rąk do pracy boryka się niejedna firma. Zygmunt Łopalewski, rzecznik Indesitu mówi: – Zakłady mamy rozlokowane w różnych miejscach we Wrocławiu, w Łodzi czy w Radomsku i praktycznie wszędzie dowozimy pracowników. Niektórzy mają do firmy nawet 70 km.
Z tegorocznej Diagnozy Społecznej wynika, że Polacy dojeżdżają do pracy przeciętnie 38 minut w jedną stronę (w poprzednich latach tego nie badano). Ale jeśli wykonują zawód inżyniera, architekta, budowlańca czy po prostu pracują w fabryce, dojazd wydłuża się niemal do godziny. Albo i bardziej.
Dlaczego jeżdżą? Bo znaleźli wymarzoną pracę, a nie stać ich na przeprowadzkę. – Nie da się sprzedać mieszkania w Lublinie i kupić innego o podobnym standardzie w stolicy. W ogólnym rozrachunku korzystniej jest dojeżdżać – mówi prof. Janusz Czapiński, autor Diagnozy. Motywację części osób do przeprowadzki osłabia to, że firmy na własny koszt dowożą je do pracy. Ci mający dzieci nie chcą, by zmieniały szkołę czy przedszkole.