Targ - oddalony dziesięć minut spaceru, a raczej kluczenia po medinie, starej części miasta, od głównego placu Dżemaa el-Fna – był ostatnim punktem, do którego podczas spotkania ze swoimi marokańskimi poddanymi z Marrakeszu miał dotrzeć król Mohamed VI. Dotarł, kiedy zmrok już zapadł. Trudno powiedzieć, że się spóźnił. Godzinę przybycia przekazywano sobie z ust do ust, nikt gwarancji nie dawał. I nikt się nie skarżył. Wszyscy, którym król dłoń uścisnął podczas spaceru po medinie, tryskali radością: właściciel straganu ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym na placu Dżemaa el-Fna, sprzedawca orzeszków, fig i daktyli, który, by dopaść prawicy monarchy położył się na kopcach suszonych owoców, oraz handlarze orientalnych perfum sprzedawanych w kolorowych szklanych flakonach. Z wąskich uliczek zniknęli biedacy w czarnych dżelabach z kapturami i młodzi wściekli mężczyźni, którzy nagabują turystów.