Grzywna, ograniczenie wolności, a nawet areszt – taka kara grozi temu, kto „nabywa w celu odsprzedaży z zyskiem bilety wstępu" albo po prostu nabył je na własne potrzeby, po czym „bilety takie sprzedaje z zyskiem". Karalne jest nawet „usiłowanie oraz podżeganie i pomocnictwo". O tym, czy te przepisy pozostaną w kodeksie wykroczeń, zdecydują posłowie. Dyskusja na ten temat rozpoczęła na jednym z ostatnich posiedzeń sejmowej Komisji do spraw Petycji.
Rozpatrzyła ona petycję od mężczyzny, która twierdzi, że przepis powinien zniknąć z kodeksu. Jego zdaniem spekulacja biletami przestała nosić cechy społecznej szkodliwości. Uważa, że przepis jest sformułowany błędnie, bo gdy czyta się go literalnie, okazuje się, że karalna jest sprzedaż co najmniej dwóch biletów, ale jednego już nie. Jednak przede wszystkim zdaniem autora petycji przepis z 1971 r., uchwalony w czasie obowiązywania dekretu o systemie cen urzędowych, jest anachroniczny w czasach gospodarki wolnorynkowej.
Wiesław Kot, filmoznawca i autor książki „PRL. Jak cudnie się żyło!", wspomina, że osoby odsprzedające bilety, czyli tzw. koniki, rzeczywiście były stałym elementem krajobrazu komunistycznych miast. – Złotym okresem dla koników były lata 40., 50. i 60. Odsprzedaż biletów była świetnym sposobem na podreperowanie budżetu osób, które w różnym okresie nazywało się niebieskimi ptakami, bikiniarzami albo bumelantami – wspomina.
Dodaje, że tępiony przez władze biznes rozwijał się wskutek wielkiego zainteresowania hitami kinowymi. – Kolejka w Poznaniu na „Siedmiu wspaniałych" sięgała połowy ówczesnej Gwardii Ludowej. Pół kilometra miały ogonki na premierowe seanse „Seksmisji". Niemal nie do „wystania" były wejściówki na filmy z Bruce'em Lee i niemieckie westerny o Winnetou – mówi.
Zdaniem Wiesława Kota z końcem PRL i pojawieniem się taśm VHS koniki zniknęły sprzed kin. Problem w tym, że wciąż „obsługują" duże imprezy sportowe, np. mecze reprezentacji Polski. Bilety na takie wydarzenia oficjalną drogą rozchodzą się w często w kilka godzin.